Siedzę i myślę co napisać, a w zasadzie jak napisać ... jest mi od paru dni smutno, czuję się ... osierocona. Tak to dobre słowo "osierocona".
Moja matka ... toksyczna matka. Gdyby zechciała zrozumieć, że mnie całe życie raniła i trzymała na smyczy... Nawet teraz, kiedy puściłam ten sznurek ona wciąż próbuje za niego szarpać. Nie odpuszcza, nie daje spokoju, jest jak powracający ból zęba: uparty i nieznośny.
Mama zawsze mnie kontrolowała, narzucała swoje zdanie, wysokie wymagania, kiedy byłam mała za pomocą bicia a kiedy coraz starsza wiecznymi szlabanami, zakazami, nakazami, pretensjami i manipulacją, wpędzaniem w poczucie winy. Ciągle miała do mnie o coś pretensję, odpytywała mnie i przepytywała, co zrobiłam, a czego nie i czy o wszystkim pamiętam. Jakbym nie umiała samodzielnie oddychać. A jeżeli coś poszło nie tak, było to dowodem na brak mojej dojrzałości i odpowiedzialności. Tak jakby jej zawsze wszystko wychodziło idealnie, zawsze wszystko przewidziała - bo ona była i jest odpowiedzialna i dojrzała... a ja nie. Nie miałam prawa do prywatności: czytała moje pamiętniki i listy, mój pokój nie był moim tylko jej, a ja tu tylko mieszkałam. Obrażała się i dąsała, jeśli nie słuchałam jej "rad", które miały podtekst: "życzę sobie, żebyś tak zrobiła". I robiłam, bo miałam nadzieję, że kiedyś zasłużę na jej akceptację i zadowolenie z tego, co robię, osiągnęłam. Ale nie mogłam jej zadowolić, rzadko, kiedy jej się coś podobało i zawsze znalazła sposób, aby mnie skrytykować. A to jak się ubieram, jakie decyzje podejmuję, że podejmuję:), moje towarzystwo, moje pomysły. Jeszcze 2 lata temu potrafiła wbić mi szpilkę odnośnie mojego wyglądu, podczas oglądania zdjęć ze ślubu mojego ojca, na forum rodzinny mojego M zapytała kąśliwe "A gdzie ty pod tą sukienką ten gruby brzuch podziałaś?". To bolało, bo uważałam, że wyglądałam super, dobrze się bawiłam do tego jednego pytania. Zacisnęłam zęby i coś tam odpowiedziałam, nie dałam po sobie poznać jak to mnie zabolało, ale nie lubię już tych zdjęć. Zawsze włączała mi hamulec. Nic, co zrobiłam nie było tak jak trzeba, zawsze wszystko poprawiała utyskując przy tym, zawsze powtarzała, że powinnam być bardziej odpowiedzialna, że jeśli uważam się za dorosłą to powinnam to, tamto, siamto. A z drugiej strony nie akceptowała mojego dorastania i wiążącej się z tym, rosnącej niezależności. Tego, że mam chłopaka, który stanowił cały mój wszechświat (mój obecny mąż ;) ). Była zazdrosna o czas który z nim spędzam, zrobiła mi o to awanturę doszło nawet do przemocy fizycznej ... bo śmiałam się odwrócić do niej plecami, kiedy uznałam, że ta awantura do niczego nie prowadzi. Miałam 19 lat a ona wciąż próbowała manipulować mną za pomocą poczucia winy a jak to nie dawało efektów to siłą, przemocą fizyczną.
Nie cierpię jej tonu, kiedy mówi "no wiesz, zrobisz jak chcesz, to Twoje życie, ja już nie mam na nie wpływu, rób jak chcesz, ale musisz wiedzieć co ja o tym sądzę". Zwykłe słowa. Niby rozsądne, ale mogą być wypowiedziane na kilkanaście różnych sposobów, a ona wymawiała je w stylu: powinnaś zrobić jak ci mówię, inaczej nie będę z ciebie zadowolona.
Buntowałam się, zamykałam w sobie a wówczas słyszałam, jaka to ona biedna, bo córka się przed nią zamyka, otacza murem, a ona już nie wie co ma robić, "dziecko, pomóż mi bo ja już nie wiem jak mam do ciebie dotrzeć". Brzmiało to tak jakbym piła, paliła, ćpała i się puszczała a ona biedna starła się mnie ratować. A ja po prostu próbowałam stawiać granice, chronić swoją prywatność, prawo do rosnącej niezależności. Moją matkę to przerażało, jak to niezależne dziecko?!, jak je kontrolować?, i mówiła te słowa, które oznaczały dla mnie - bądź grzeczna, posłuszna, rób jak każę a będę cię kochać. I wsiadałam na tę emocjonalną huśtawkę ponownie.
Mam dość jej manipulacji mną, jej humorów, nastrojów i tego, że mimochodem wtyka mi szpilę, lub podejmuje decyzje za mnie bez pytania o zdanie. Latami trzymała mnie krótko. Powrót na studiach po 24.00? Nie do pomyślenia, dopóki z nią mieszkam. Powiedzieć, w wieku 21 lat, wychodzę na imprezę? Nie możliwe, musiałam pytać o zgodę. Wyrażenie sprzeciwu wobec niej i jej postępowania, nawet, jako dorosła kobieta? O zgrozo!, "zapominasz moja droga, do kogo mówisz", "nie pyskuj". Własne zdanie i życie? "Do póki trzymasz nogi pod moim stołem będziesz robić to, co ci każę"? Prośba, aby pukała do drzwi mojego pokoju kiedy przyjmuję tych nielicznych znajomych? "Nie będę pukać do swoich drzwi", drzwi musiały być zawsze otwarte. Godne pochwały są: pracowitość, obowiązkowość, dobre maniery, posłuszeństwo wobec matki. A kiedy brakowało jej argumentów policzkowała, lub straszyła „Jak ci się nie podoba to się wyprowadź. Ciekawe gdzie pójdziesz, do ojca?”
W końcu na pochwały zasłużyłam:). Byłam zdyscyplinowana i całe dotychczasowe życie dbałam o samopoczucie mojej matki, wysłuchiwałam jej żali, pretensji do innych, złorzeczeń na mojego ojca, starałam się jej pokazać jak jest dla mnie ważna: konsultowałam z nią wszystkie swoje decyzje (te ważniejsze i te mniej ważne) a kiedy czułam, że coś zrobiłaby inaczej (chociaż tego nie mówiła) czułam dyskomfort, że nie jest to do końca tak jak ona by to zrobiła; starałam się ją angażować w życie rodziny - bo brat wyjechał do Anglii a ja założyłam rodzinę i się wyprowadziłam - czułam się winna temu, że została w mieszkaniu sama jak palec. Chciałam mieszkać blisko, żeby zawsze pomóc i żeby czuła moją obecność, żeby było jej raźniej. Sądziłam, że ta troska, zwykłe bycie czy pomoc w tych drobnych sprawach (kupowanie za nią prezentów, przywożenie i odwożenie z wizyt u nas itp.) da mojej mamie poczucie bezpieczeństwa, udowodni jej jak bardzo ją kocham. W końcu chciałam się nawet z nią wybudować. Miałam wrażenie, że da jej to, wreszcie to upragnione ZADOWOLENIE. Nie do wiary, ale zadowolenie u mojej mamy jest tylko chwilowe, bądź na zewnątrz:, kiedy chwaliła się przed znajomymi/koleżankami, że kupiliśmy duże mieszkanie, czy tym co osiągają wnuki, chociaż tak naprawdę nigdy nie angażowała się emocjonalnie w nasze/ich sprawy, zaś zainteresowanie wnukami sprowadziła do minimum. Ludzie znają ją, jako uroczą, miłą, dowcipną, ludzką, pomocną i bardzo bystrą , inteligentną osobę... ja, jako kontrolującą, samo umartwiającą się, despotkę i tyrana, który nie stronił od przemocy fizycznej.
W końcu na pochwały zasłużyłam:). Byłam zdyscyplinowana i całe dotychczasowe życie dbałam o samopoczucie mojej matki, wysłuchiwałam jej żali, pretensji do innych, złorzeczeń na mojego ojca, starałam się jej pokazać jak jest dla mnie ważna: konsultowałam z nią wszystkie swoje decyzje (te ważniejsze i te mniej ważne) a kiedy czułam, że coś zrobiłaby inaczej (chociaż tego nie mówiła) czułam dyskomfort, że nie jest to do końca tak jak ona by to zrobiła; starałam się ją angażować w życie rodziny - bo brat wyjechał do Anglii a ja założyłam rodzinę i się wyprowadziłam - czułam się winna temu, że została w mieszkaniu sama jak palec. Chciałam mieszkać blisko, żeby zawsze pomóc i żeby czuła moją obecność, żeby było jej raźniej. Sądziłam, że ta troska, zwykłe bycie czy pomoc w tych drobnych sprawach (kupowanie za nią prezentów, przywożenie i odwożenie z wizyt u nas itp.) da mojej mamie poczucie bezpieczeństwa, udowodni jej jak bardzo ją kocham. W końcu chciałam się nawet z nią wybudować. Miałam wrażenie, że da jej to, wreszcie to upragnione ZADOWOLENIE. Nie do wiary, ale zadowolenie u mojej mamy jest tylko chwilowe, bądź na zewnątrz:, kiedy chwaliła się przed znajomymi/koleżankami, że kupiliśmy duże mieszkanie, czy tym co osiągają wnuki, chociaż tak naprawdę nigdy nie angażowała się emocjonalnie w nasze/ich sprawy, zaś zainteresowanie wnukami sprowadziła do minimum. Ludzie znają ją, jako uroczą, miłą, dowcipną, ludzką, pomocną i bardzo bystrą , inteligentną osobę... ja, jako kontrolującą, samo umartwiającą się, despotkę i tyrana, który nie stronił od przemocy fizycznej.
Brakuje mi matki, która jest ciepłym przyjacielem, wsparciem i drogowskazem a nie strofującym cerberem, który nieustannie ocenia i straszy, oczekuje i żąda. Brakuje mi tego, że nie tylko deklaruje pomoc, ale ją daje, tak normalnie, na co dzień, od serca a nie po to, aby potem rościć sobie prawo do zadość uczynienia.
Toksyczna mama zatruwa skutecznie całe życie, słodkim jadem. Sama nie wiem czy tylko intuicyjnie czy z rozmysłem, planowo:). Ironia, aluzje, ale wszystko w eleganckiej oprawie, lub pod płaszczykiem, jak ostatnio, kiedy najpierw orzekła, że M to drugi po moim ojcu mężczyzna który ją ukrzywdził najbardziej na świecie (nie pytajcie o co chodzi, bo sama nie rozumiem?), i wylała w rozmowie ze mną żale na niego a potem powiedziała "ale nie myśl, że ja chcę mieszać w waszych stosunkach”. Jedną ręką mnie głaszcze, a drugą karze za to, że... no właśnie za co? Najczęściej za wyimaginowane krzywdy, sytuacje w których nie okazaliśmy dostatecznego szacunku, nie takie spojrzenie, minę, ton głosu. Ani ze mnie narkoman, ani nie mam puszczalskiej młodości na koncie, skończyłam studia założyłam udaną rodzinę. Moja matka przekonana jest, że zawdzięczam to jej i jej metodom wychowawczym, między innymi regulaminowi kar cielesnych, który funkcjonował u nas w domu.
A teraz, kiedy stawiam granice widzę moją matkę jak obcą osobę, która potrafi tylko oczekiwać, żądać, i dyszeć nienawiścią, kiedy nie dostaje tego czego chce. Nie chce układać na nowo ze mną relacji opartych na prawdzie i wzajemnym poszanowaniu granic, potrzeb i możliwości. Ma żal za wypowiedzianą prawdę, która burzy wyimaginowany obraz idealnej, kochającej się rodziny. Obraz, z którego wymazała trzy lata przemocy fizycznej i usunęła szantaże, manipulacje mną, na którym nie widać, że jestem dla niej jak produkt jej życia, który jest po coś, a nie dzieckiem, które się kocha za to, że jest. Obraz, na którym nie widać jej zazdrości, złości, agresji, pretensji i żądań zadośćuczynienia za lata poświęcania się dla nas, wiecznego samo użalania się i samo umartwiania, oczekiwania, że teraz dziecko wypełni pustkę, która jest w niej. Na wszystkie sposoby próbowałam ją zrozumieć. Sama mam dzieci i wiem, jak wymagające jest macierzyństwo, ile człowiek daje z siebie, ale wiem też, że macierzyństwo to wybór a nie kara, i nie można oczekiwać za miłość do dziecka zadośćuczynienia z jego strony, tak jakby to było poświęcenie – miłość nie jest poświęcaniem się, nie można za nią oczekiwać rekompensaty.
Tłumaczyłam spokojnie i cierpliwie, że mimo wszystko ją kocham i zawsze będę wdzięczna za te dobre rzeczy, które mi dała, więc taki stan rzeczy nie ma sensu. Prosiłam, żeby nad sobą popracowała. Wiele znosiłam i wysłuchałam wielu oskarżeń, pretensji wypowiadanych z agresja i nienawiścią. Wiele wysiłku wkładając w to aby pozostać asertywną jak wtedy gdy zarzuciła mi, że czekałam na jej śmierć i taki był mój plan od początku – żeby ją wykończyć... A niby, po co miałabym czekać? Wiem, ze impuls czasami każe jej wypluwać te słowa. Potem nigdy nie przeprasza, nie żałuje i nie wyciąga wniosków tylko udaje, że nic się nie stało, albo twierdzi, że ni takiego nie powiedziała
Nie ma żadnego wzajemnego poszanowania w relacjach z toksyczną matką. Reguły ustala ona i tylko można się ich nauczyć, lub przestać grać. Nauczyć, że nie ważne, co i jak zrobię nigdy jej nie zadowolę. Nauczyć, że najważniejsza u p. Dulskiej fasada, a prawda … tę trzeba zakopać. I dziwi mnie tylko ten brak refleksji nad życiem. Skupia się na tym, co wypada, a co nie, co ludzie powiedzą i czy odnoszę się do niej z należytym szacunkiem. A i pojęcie należytego szacunku czy godności jest u niej wybiórcze. To ona ustala zasady, według, których mierzy się czy ktoś zachowuje się z szacunkiem, czy godnością lub jak dorosły człowiek. Zasada głosi, że aby zachować szacunek dla jej osoby, godność, postępować jak dorosły należy postępować zgodnie z jej oczekiwania. W przeciwnym wypadku nie okazuję jej szacunku, depczę godność i jestem niedojrzała. Chciałaby kontrolować całe moje życie. Za młodu myślałam, że tak to po prostu z matkami bywa, że pewnej bariery się nie przeskoczy:). Z czasem, kiedy poznałam męża, urodziłam dzieci zrozumiałam, że w innych domach bywa inaczej, zwyczajnie, normalnie, ciepło i bez dąsów nie wiadomo, za co.
Przestałam grać w tę grę zwaną „pokochaj mnie mamo”. Mam rodzinę i musze ich chronić, i siebie też. Ustalam własne zasady i reguły, które stanowią: nie pozwolę ci się deptać, manipulować mną, oczekuję od ciebie mamo szacunku. Ale ona nie chce ich przyjąć do widomości, wciąż próbuje szarpać za smycz, która ja już puściłam. Zbladła we mnie nadzieja na jakiekolwiek poprawne stosunki, bo do tego trzeba dobrej woli z dwóch stron, a mama wciąż żąda, oczekuje i nie szanuje naszych granic. Pozostał smutek i rozżalenie, poczucie straty czegoś, czego tak naprawdę nigdy nie miałam i pozostało to tylko w sferze marzeń – kochającej, ciepłej mamy. Smutek minie, pogodzę się ze świadomością bycia emocjonalną sierotą i z brakiem ciepłej matki, z tym, że nigdy jej nie miałam.
Mama wiele mnie nauczyła i na pewno zawdzięczam jej zdobytą wiedzę, wychowanie i za to ją szanuję, ale pokazała mi też swoją agresję, złość i morze pretensji, brak szacunku dla mnie za to, że po prostu jestem.
Przeczytałam gdzieś, że trudno jest przeciąć pępowinę, ale recepta jest banalnie prosta: jeśli matka jej nie chce przeciąć to musi zrobić to dziecko, żeby nie utonąć :). Ja już nie tonę.