środa, 29 czerwca 2011

Toksyczna matka


Siedzę i myślę co napisać, a w zasadzie jak napisać ...  jest mi od paru dni smutno, czuję się ... osierocona. Tak to dobre słowo  "osierocona".


Moja matka ... toksyczna matka. Gdyby zechciała zrozumieć, że mnie całe życie raniła i trzymała na smyczy... Nawet teraz, kiedy puściłam ten sznurek ona wciąż próbuje za niego szarpać. Nie odpuszcza, nie daje spokoju, jest jak powracający ból zęba: uparty i nieznośny.

Mama zawsze mnie kontrolowała, narzucała swoje zdanie, wysokie wymagania, kiedy byłam mała za pomocą bicia a kiedy coraz starsza wiecznymi szlabanami, zakazami, nakazami, pretensjami i manipulacją, wpędzaniem w poczucie winy. Ciągle miała do mnie o coś pretensję, odpytywała mnie i przepytywała, co zrobiłam, a czego nie i czy o wszystkim pamiętam. Jakbym nie umiała samodzielnie oddychać.  A jeżeli coś poszło nie tak, było to dowodem na brak mojej dojrzałości i odpowiedzialności. Tak jakby jej zawsze wszystko wychodziło idealnie, zawsze wszystko przewidziała - bo ona była i jest odpowiedzialna i dojrzała... a ja nie. Nie miałam prawa do prywatności: czytała moje pamiętniki i listy, mój pokój nie był moim tylko jej, a ja tu tylko mieszkałam. Obrażała się i dąsała, jeśli nie słuchałam jej "rad", które miały podtekst: "życzę sobie, żebyś tak zrobiła". I robiłam, bo miałam nadzieję, że kiedyś zasłużę na jej akceptację i zadowolenie z tego, co robię, osiągnęłam. Ale nie mogłam jej zadowolić, rzadko, kiedy jej się coś podobało i zawsze znalazła sposób, aby mnie skrytykować. A to jak się ubieram, jakie decyzje podejmuję, że podejmuję:), moje towarzystwo, moje pomysły. Jeszcze 2 lata temu potrafiła wbić mi szpilkę odnośnie mojego wyglądu, podczas oglądania zdjęć ze ślubu mojego ojca, na forum rodzinny mojego M zapytała kąśliwe "A gdzie ty pod tą sukienką ten gruby brzuch podziałaś?". To bolało, bo uważałam, że wyglądałam super, dobrze się bawiłam do tego jednego pytania. Zacisnęłam zęby i coś tam odpowiedziałam, nie dałam po sobie poznać jak to mnie zabolało, ale nie lubię już tych zdjęć. Zawsze włączała mi hamulec. Nic, co zrobiłam nie było tak jak trzeba, zawsze wszystko poprawiała utyskując przy tym, zawsze powtarzała, że powinnam być bardziej odpowiedzialna, że jeśli uważam się za dorosłą to powinnam to, tamto, siamto. A z drugiej strony nie akceptowała mojego dorastania i wiążącej się z tym, rosnącej niezależności. Tego, że mam chłopaka, który stanowił cały mój wszechświat (mój obecny mąż ;) ). Była zazdrosna o czas który z nim spędzam, zrobiła mi o to awanturę doszło nawet do przemocy fizycznej ... bo śmiałam się odwrócić do niej plecami, kiedy uznałam, że ta awantura do niczego nie prowadzi. Miałam 19 lat a ona wciąż próbowała manipulować mną za pomocą poczucia winy a jak to nie dawało efektów to siłą, przemocą fizyczną.

Nie cierpię jej tonu, kiedy mówi "no wiesz, zrobisz jak chcesz, to Twoje życie, ja już nie mam na nie wpływu, rób jak chcesz, ale musisz wiedzieć co ja o tym sądzę". Zwykłe słowa. Niby rozsądne, ale mogą być wypowiedziane na kilkanaście różnych sposobów, a ona wymawiała je w stylu: powinnaś zrobić jak ci mówię, inaczej nie będę z ciebie zadowolona.
Buntowałam się, zamykałam w sobie a wówczas słyszałam, jaka to ona biedna, bo córka się przed nią zamyka, otacza murem, a ona już nie wie co ma robić, "dziecko, pomóż mi bo ja już nie wiem jak mam do ciebie dotrzeć". Brzmiało to tak jakbym piła, paliła, ćpała i się puszczała a ona biedna starła się mnie ratować. A ja po prostu próbowałam stawiać granice, chronić swoją prywatność, prawo do rosnącej niezależności. Moją matkę to przerażało, jak to niezależne dziecko?!, jak je kontrolować?, i mówiła te słowa, które oznaczały dla mnie -  bądź grzeczna, posłuszna, rób jak każę a będę cię kochać. I wsiadałam na tę emocjonalną huśtawkę ponownie.

Mam dość jej manipulacji mną, jej humorów, nastrojów i tego, że mimochodem wtyka mi szpilę, lub podejmuje decyzje za mnie bez pytania o zdanie. Latami trzymała mnie krótko. Powrót na studiach po 24.00? Nie do pomyślenia, dopóki z nią mieszkam. Powiedzieć, w wieku 21 lat, wychodzę na imprezę? Nie możliwe, musiałam pytać o zgodę. Wyrażenie sprzeciwu wobec niej i jej postępowania, nawet, jako dorosła kobieta? O zgrozo!, "zapominasz moja droga, do kogo mówisz", "nie pyskuj". Własne zdanie i życie? "Do póki trzymasz nogi pod moim stołem będziesz robić to, co ci każę"? Prośba, aby pukała do drzwi mojego pokoju kiedy przyjmuję tych nielicznych znajomych? "Nie będę pukać do swoich drzwi", drzwi musiały być zawsze otwarte. Godne pochwały są: pracowitość, obowiązkowość, dobre maniery, posłuszeństwo wobec matki. A kiedy brakowało jej argumentów policzkowała, lub straszyła „Jak ci się nie podoba to się wyprowadź. Ciekawe gdzie pójdziesz, do ojca?” 
W końcu na pochwały zasłużyłam:). Byłam zdyscyplinowana i całe dotychczasowe życie dbałam o samopoczucie mojej matki, wysłuchiwałam jej żali, pretensji do innych, złorzeczeń na mojego ojca, starałam się jej pokazać jak jest dla mnie ważna: konsultowałam z nią wszystkie swoje decyzje (te ważniejsze i te mniej ważne) a kiedy czułam, że coś zrobiłaby inaczej (chociaż tego nie mówiła) czułam dyskomfort, że nie jest to do końca tak jak ona by to zrobiła; starałam się ją angażować w życie rodziny - bo brat wyjechał do Anglii a ja założyłam rodzinę i się wyprowadziłam - czułam się winna temu, że została w mieszkaniu sama  jak palec. Chciałam mieszkać blisko, żeby zawsze  pomóc i żeby czuła moją obecność, żeby było jej raźniej. Sądziłam, że ta troska, zwykłe bycie czy pomoc w tych drobnych sprawach (kupowanie za nią prezentów, przywożenie i odwożenie z wizyt u nas itp.) da mojej mamie poczucie bezpieczeństwa, udowodni jej jak bardzo ją kocham. W końcu chciałam się nawet z nią wybudować. Miałam wrażenie, że da jej to, wreszcie to upragnione ZADOWOLENIE.  Nie do wiary, ale zadowolenie u mojej mamy jest tylko chwilowe, bądź na zewnątrz:, kiedy chwaliła się przed znajomymi/koleżankami, że kupiliśmy duże mieszkanie, czy tym co osiągają wnuki,  chociaż tak naprawdę nigdy nie angażowała się emocjonalnie w nasze/ich sprawy, zaś zainteresowanie wnukami sprowadziła do minimum. Ludzie znają ją, jako uroczą, miłą, dowcipną, ludzką, pomocną i bardzo bystrą , inteligentną osobę... ja,  jako kontrolującą, samo umartwiającą się, despotkę i tyrana, który nie stronił od przemocy fizycznej. 

Brakuje mi matki, która jest ciepłym przyjacielem, wsparciem i drogowskazem a nie strofującym cerberem, który nieustannie ocenia i straszy, oczekuje i żąda. Brakuje mi tego, że nie tylko deklaruje pomoc, ale ją daje, tak normalnie, na co dzień, od serca a  nie po to, aby potem rościć sobie prawo do zadość uczynienia.
Toksyczna mama zatruwa skutecznie całe życie, słodkim jadem. Sama nie wiem czy tylko intuicyjnie czy z rozmysłem, planowo:). Ironia, aluzje, ale wszystko w eleganckiej oprawie, lub pod płaszczykiem, jak ostatnio, kiedy najpierw orzekła, że M to drugi po moim ojcu mężczyzna który ją ukrzywdził najbardziej na świecie (nie pytajcie o co chodzi, bo sama nie rozumiem?), i wylała w rozmowie ze mną żale na niego a potem powiedziała "ale nie myśl, że ja chcę mieszać w waszych stosunkach”. Jedną ręką mnie głaszcze, a drugą karze za to, że... no właśnie za co? Najczęściej za wyimaginowane  krzywdy, sytuacje w których nie okazaliśmy dostatecznego szacunku, nie takie spojrzenie, minę, ton głosu. Ani ze mnie narkoman, ani nie mam puszczalskiej młodości na koncie, skończyłam studia założyłam udaną rodzinę. Moja matka przekonana jest, że zawdzięczam to jej i jej metodom wychowawczym, między innymi regulaminowi kar cielesnych, który funkcjonował u nas w domu.

A teraz, kiedy stawiam granice widzę moją matkę jak obcą osobę, która potrafi tylko oczekiwać, żądać, i dyszeć nienawiścią, kiedy nie dostaje tego czego chce. Nie chce układać na nowo ze mną relacji opartych na prawdzie i wzajemnym poszanowaniu granic, potrzeb i możliwości. Ma żal za wypowiedzianą prawdę, która burzy wyimaginowany obraz idealnej, kochającej się rodziny. Obraz, z którego wymazała trzy lata przemocy fizycznej i usunęła szantaże, manipulacje mną, na którym nie widać, że jestem dla niej jak produkt jej życia, który jest po coś, a nie dzieckiem, które się kocha za to, że jest. Obraz, na którym nie widać jej zazdrości, złości, agresji, pretensji i żądań zadośćuczynienia za lata poświęcania się dla nas, wiecznego samo użalania się i samo umartwiania, oczekiwania, że teraz dziecko wypełni pustkę, która jest w niej. Na wszystkie sposoby próbowałam ją zrozumieć. Sama mam dzieci i wiem, jak wymagające jest macierzyństwo, ile człowiek daje z siebie, ale wiem też, że macierzyństwo to wybór a nie kara, i nie można oczekiwać za miłość do dziecka zadośćuczynienia z jego strony, tak jakby to było poświęcenie – miłość nie jest poświęcaniem się, nie można za nią oczekiwać rekompensaty.

Tłumaczyłam spokojnie i cierpliwie, że mimo wszystko ją kocham i zawsze będę wdzięczna za te dobre rzeczy, które mi dała, więc taki stan rzeczy nie ma sensu. Prosiłam, żeby nad sobą popracowała. Wiele znosiłam i wysłuchałam wielu oskarżeń, pretensji wypowiadanych z agresja i nienawiścią. Wiele wysiłku wkładając w to aby pozostać asertywną jak wtedy  gdy zarzuciła mi, że czekałam na jej śmierć i taki był mój plan od początku – żeby ją wykończyć... A niby, po co miałabym czekać? Wiem, ze impuls czasami każe jej wypluwać te słowa. Potem nigdy nie przeprasza, nie żałuje i nie wyciąga wniosków tylko udaje, że nic się nie stało, albo twierdzi, że ni takiego nie powiedziała


Nie ma żadnego wzajemnego poszanowania w relacjach z toksyczną matką. Reguły ustala ona i tylko można się ich nauczyć, lub przestać grać.  Nauczyć, że nie ważne, co i jak zrobię nigdy jej nie zadowolę. Nauczyć, że najważniejsza u p. Dulskiej fasada, a prawda … tę trzeba zakopać.  I dziwi mnie tylko ten  brak refleksji nad życiem.  Skupia się na tym, co wypada, a co nie, co ludzie powiedzą i czy odnoszę się do niej z należytym szacunkiem. A i pojęcie należytego szacunku czy godności jest u niej wybiórcze. To ona ustala zasady, według, których mierzy się czy ktoś zachowuje się z szacunkiem, czy godnością lub jak dorosły człowiek. Zasada głosi, że aby zachować szacunek dla jej osoby, godność, postępować jak dorosły należy postępować zgodnie z jej oczekiwania. W przeciwnym wypadku nie okazuję jej szacunku, depczę godność i jestem niedojrzała. Chciałaby kontrolować całe moje życie. Za młodu myślałam, że tak to po prostu z matkami bywa, że pewnej bariery się nie przeskoczy:). Z czasem, kiedy poznałam męża, urodziłam dzieci zrozumiałam, że w innych domach bywa inaczej, zwyczajnie, normalnie, ciepło i bez dąsów nie wiadomo, za co.


Przestałam grać w tę grę zwaną „pokochaj mnie mamo”. Mam rodzinę i musze ich chronić, i siebie też. Ustalam własne zasady i reguły, które stanowią: nie pozwolę ci się deptać, manipulować mną, oczekuję od ciebie mamo szacunku. Ale ona nie chce ich przyjąć do widomości, wciąż próbuje szarpać za smycz, która ja już puściłam. Zbladła we mnie nadzieja na jakiekolwiek poprawne stosunki, bo do tego trzeba dobrej woli z dwóch stron, a mama wciąż żąda, oczekuje i nie szanuje naszych granic. Pozostał smutek i rozżalenie, poczucie straty czegoś, czego tak naprawdę nigdy nie miałam i pozostało to tylko w sferze marzeń – kochającej, ciepłej mamy. Smutek minie, pogodzę się ze świadomością bycia emocjonalną sierotą i z brakiem ciepłej matki, z tym, że nigdy jej nie miałam.

Mama wiele mnie nauczyła i na pewno zawdzięczam jej zdobytą wiedzę, wychowanie i za to ją szanuję, ale pokazała mi też swoją agresję, złość i morze pretensji, brak szacunku dla mnie za to, że po prostu jestem.
Przeczytałam gdzieś, że trudno jest przeciąć pępowinę, ale recepta jest banalnie prosta: jeśli matka jej nie chce przeciąć to musi zrobić to dziecko, żeby nie utonąć :). Ja już nie tonę. 

piątek, 24 czerwca 2011

DZIEŃ OJCA!


Z okazji Dnia Ojca - Wszystkim Tatom, tym z początkującym stażem i tym poziomem eksperta , dużo słońca, radości wielkich jak Mount Everest, duuuużo sił, smutków maleńkich jak biedronka i marzeń wciąż żywych - składa Etatowa Mama ...














... bo fajnie być, bo fajnie być, bo fajnie być rodzicem!


wtorek, 21 czerwca 2011

Rajd Yekaterina rozstrzygniety!!!



Official Jeep Team wygrała!!!







Dziewczyny jesteście wielkie GRATULACJE!!!!!




Zobacz co dziewczyny mówią o swoich doświadczeniach  - Triumfatorki Rajdu Yekaterina

Etapy rozwoju dziecka - 3 lata i 7 lat




Parę miesięcy temu polecałam na tym blogu genialną książkę pt.: Rozwój psychiczny dziecka od 0 do 10 lat".
 Uważam, że tę książkę każdy rodzic powinien posiadać w swoim zbiorze. Dlaczego? Jak przebiega rozwój fizyczny dziecka, mniej więcej, każdy rodzic wie: wie kiedy dziecko powinno zacząć siadać, chodzić, mówić, kiedy spodziewać się można stałych zębów. Mało który rodzic, zdaje sobie  jednak sprawę jak rozwój fizyczny wpływa na prawidłowości w rozwoju psychicznym dziecka. Jesteśmy zabiegani, zmęczenia a tu nasze dziecko nagle z anioła przemienia się w "despotę -tyrana", który krzykami, atakami złości rozstawiać próbuje nas po kątach! Czesto mów się wtedy a to taki wiek 2,5 latka , ale rzadko zastanawiamy się dlaczego 2,5 latki tak mają. 

Dzieci zmieniają się szybciej niż pory roku za oknem, zanim człowiek do czegoś się przyzwyczai już następuje zmiana. Dlatego ja sama sięgam po tę książkę cyklicznie, co 6 m-cy mniej więcej. 
Zbliża się 17 lipca Księżniczka skończy 3 latka, sięgnęłam więc po książkę i uśmiałam się do rozpuku... Postanowiłam w kolejnych cyklach przedstawić zależności pomiędzy wiekiem dziecka a etapami rozwoju ... myślę, że bez większych problemów odnajdziecie tu swoje dzieciaczki ... i uśmiejecie się wówczas do rozpuku ;) 

Trzy lata

W wieku 3 lat większość dzieci na krótko się uspokaja. Typowy trzylatek używa słowa "tak" równie łatwo jak pół roku wcześniej używał słowa "nie". Dwuipółlatek uwielbiał upór i był nastawiony przede wszystkim na branie. Trzylatek natomiast robi zwrot o 180 stopni - kocha uległość, lubi nie tylko brać ale i dawać.  Lubi dzielić się zarówno przedmiotami jak i doświadczeniami, jest to wyraz otwartego i nastawionego na współpracę  stosunku do życia.
dziecko w tym wieku wydaje sie nam pogodzone z otaczającym go światem zapewne dlatego , iż osiągnęło stan równowagi wewnętrznej. W związku z tym nie potrzebuje już opoki rytuału (ścisłej powtarzalności), czuje się po prostu znacznie bezpieczniej, i ze sobą samym jak i z innymi. Trzy latek nie jest już tak nieustępliwy, sztywny, dominujący i żądający jak dwuipółlatek. Nie wszystko musi być zrobione zgodnie z jego wolą. Mało tego on teraz zrobi coś po Twojemu i jeszcze znajdzie w tym przyjemność.
Dla trzylatka stają się ważni ludzie: chętnie zawiera przyjaźnie, podzieli się zabawką, ustąpi - po to by pozostać z kolegą/koleżanką w dobrych stosunkach.

Zwiększa się też sprawność fizyczna, czynności które przedtem były rudne, zbijały z tropu i złościły teraz nie nastręczają większych trudności.

Zwiększa się też płynność i sprawność posługiwania się językiem. Rośnie ciekawość językowa u trzylatka. Jego słownik i sprawność językowa wzrosły niebywale, a co za tym idzie zdolność rozumienia innych, dzięki temu rośnie też atrakcyjność towarzyska trzylatka. Można mu wydawać polecenia ale i zabawiać językiem, trzylatek uwielbia zabawy słowne. Nowe słowa często działają na niego jak zaklęcia, zwracając jego zachowania w pożądanym przez nas kierunku. Słowa :"nowy", "inny", "duży", "niespodzianka", "tajemnica"  wskazują na coraz większą fascynację nowymi horyzontami. Żaś:  "pomóż', "mógłbyś", "zgadnij" motywują go do podejmowania pożądanych działań.

                                                                                    Siedem lat

Wiek siedmiu lat nie stanowi wyjątku od zasady, że każdy nowy wiek przynosi znaczące zmiany w zachowaniu . Typowy sześciolatek  jest zuchwały, agresywny, żądny przygód i bezzasadnie pewny siebie. Chwyta byka za rogi, można by rzec.
           W wieku siedmiu lat sprawy mają się zupełnie inaczej. Chociaż i w tym wieku występują momenty żywiołowości, pewności siebie  i wielkiego zadowolenia, to generalnie dziecko  jet w tym wieku o wiele bardziej skryte. Siedmiolatek jest spokojniejszy i w pewnym sensie łatwiejszy we współżyciu, ale raczej nie należy po nim oczekiwać radości. Siedmiolatek lubi narzekać. Raczej oddali się, mamrocząc coś pod nosem (skąd ja to znam!?) niż będzie dochodził swoich praw.  Dzieci w tym wieku są: markotne, zobojętniałe i kapryśne, żyją tak jakby we własnym,  nierealnym świecie.
          Stronią od ludzi, wolą być same. Chcą mieć własny pokój, w którym mogłyby się ukryć wraz ze swoimi rzeczami. Siedmiolatek lubi słuchać, patrzeć pozostając na uboczu. Jest zamiłowanym telewidzem, radiosłuchaczem i czytelnikiem. Buduje poczucie własnej tożsamości patrząc, obserwując i kontemplując.
         Zupełnie odmiennie "zachowują się" ręce siedmiolatka. Są w ciągłym ruchu, dotykają, badają. Intelekt siedmiolatka  jest w fazie dynamicznego rozwoju, dziecko preferuje wyraźny zdecydowany rysunek ołówka nad rozmazaną kreskę kredki, z dużą subtelnością dokonuje rozróżnienia w tym co widzi, robi, doświadcza.
        "Oderwanie" od rzeczywistości i przebywanie z samym sobą skutkuje roztrzepaniem.  Dziecko często ociąga sie z reakcją, nie słyszy poleceń, zapomina co mu się przed chwilą powiedziało (oj... szybko zapomina). Zbacza z kursu. Wynika to nie z czupurności ale z częstego przebywania we własnym świecie. Lepiej więc uprzedzać dziecko z góry, przypominać mu i sprawdzać, czy wszystko przebiega jak należy.
         Nie zapominajmy przy tym, ze siedmiolatki są bardzo wymagające wobec siebie. Rozumie zadanie ale nie zawsze potrafi sobie z nim poradzić, idzie za daleko i raptem staje  nie mając już sił. Wywołuje to wówczas frustrację i gniew dziecka na samego siebie a czasami na rodziców. Trzeba mu pomóc w wyznaczeniu punktu,w którym należy się zatrzymać. Często siedmiolatek ma lepsze i gorsze dni, dni takie kiedy jego umysł wspina się na wyżyny i takie kiedy wszystko zapomina. Marzyłoby się aby mądry nauczyciel w zależności od tych dni dostosowywał materiał,ale w rzeczywistości to matka/ ojciec powinni rozważyć, czy w dniu gorszego samopoczucia dziecko nie powinno zostać w domu.
        Siedem lat to wiek, w który życie dziecka nabiera często ciemnych barw. Uważają, ze nikt ich nie lubi, że wszyscy są przeciw nim. Inne dzieci oszukują, nauczyciel się czepia, nawet rodzice są do bani. Niektóre dzieci nabierają przekonania, że zostały adoptowane, lub że rodzice żałują że mają takie dziecko - to typowe objawy syndromu siedmiolatka "nikt mnie nie kocha".  Jeśli rodzina jest dla nich "niedobra" potrafią grozić ucieczką, (Pierwszy mówi, że się zabije, lub że lepiej by było gdyby nie żył ;/) - tylko po to aby uniknąć "prześladowań", którym , według ich opinii, są poddawane. 
        Chociaż dzieci w tym wieku są mniej szczęśliwe i zadowolone niż chcieli by rodzice, to jednak w miarę upływu czasu maleje liczba kiepskich dni czy apatii i zmęczenia, dziecko osiąga wiek 8 lat i staje się zdolne do wszystkiego.
     Rodzice siedmiolatka muszą być uważni i ostrożni: z jednej strony umieć z uwagą i serdecznością wysłuchać rozlicznych skarg , a z drugiej nie brać ich zbyt poważnie (chyba, że są oznaką choroby np. ból głowy, brzucha). 

I byle dotrwać do 8 lat!


Żródło: Opracowane na podtswie F.l. Ilg, L.B. Ames, S.M. Baker " Rozwój psychiczny dziecka od 0 do 10 lat" s.38-39 i s.48-49.
Posted by Picasa

Impreza firmowa, Davy Jones i kolorowe drinki - czyli czego boi się matka po 3 latach urlopu wychowawczego?

W ostatni piątek zaliczyliśmy z moim M wydarzenie roku, a w zasadzie 3 -lecia ! Imprezkę, w klubie do 2 rano ... Ktoś powie też mi wydarzenie.... Ano nie lada wydarzenie  , zwłaszcza jak przez ostatnie 3 lata największym wydarzeniem było wyjście do kina raz na ruski miesiąc, lub grill ze znajomymi (nie za długo bo rano trza do dzieci wstać), a bywały i takie okresy kiedy największym przebojem sezonu były gorączka i hafty o 2 nad ranem ;-/ .

Tak więc wziąwszy pod uwagę natężenie z jakim udzielam się towarzysko przez ostatnich, jakichś (pominę milczeniem ile)-lat, można by mnie raczej sklasyfikować jako podgatunek starego grzyba niż homo sapiens sapiens lat 34.

No i jak na podgatunek starego grzyba,który przez ostanie x lat szczęśliwie sobie wegetował w doskonale sobie znanym biotopie czterech ścian domowego zacisza, na wieść M, że w piątek idziemy na imprezę zareagowałam po grzybiemu : "Czyś ty oczadział?!Nigdzie nie idę , idź sam, ja nie mam co na siebie włożyć" 

Na to M uprzejmie: "Pogięło Cię kochanie?!". 

Zamyśliłam się głęboko, a że dumanie nad sobą świetnie opanowałam w ciągu ostatnich 10 m-cy, więc dość szybko doszłam do wniosku : no pogięło mnie.
Wrzuciłam autoanalizę psychologiczną (moja kochana mama powiedział mi ostatnio pseudo psychologiczną - niech i tak będzie ;-), i  zdiagnozowałam co następuje: zdziczenie postępujące, samo umartwianie i kiszenie we własnym sosie. Ble! Trochę tak jak na statku kapitana Davy Jonesa (w Piraci z Karaibów - Skrzynia umarlaka), nawet nie wiesz kiedy obrastasz stagnacją i rezygnacją, tracisz wewnętrzną energię, nic dziwnego że Sparrow wolał koniec świata niż taki los.

Nie ciekawa ta diagnoza mi wyszła, zwłaszcza, że ostatnio zawzięłam się i postanowiłam robić sobie dobrze, uszczęśliwiać się i dbać o swoje dobre samopoczucie - nawet na siłę. Więc pomimo moich wciąż istniejących oporów (jak wiadomo diagnoza nie oznacza wyleczenia:), zapodałam sobie kopa pionizującego, postanowiłam nie dać się Davy Jonesowi i powiedziałam patrząc sobie w lustrze, prosto w oczy, "Zofio pójdziesz na tę imprezę i będziesz się dobrze bawić". 

 No i poszliśmy... i bawiliśmy się... i piłam kolorowe drinki... dużo... i gadałam... duuużo (ale to nic nowego ;)... i wróciliśmy o 2 w nocy.... i rano miałam kaca (dużego!).  Tak wszystko zgodnie z założeniami...

No a jak już puknęłam ten pierwszy klocek domina to teraz trzeba iść za ciosem ... żeby nie ukisić się w tym własnym biotopie, na nowo być sobą.






"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)

środa, 1 czerwca 2011

Zakichane lato!


           Przyszła wiosna, ciepełko ( a w tym tygodniu wręcz piekarnik) , słoneczko i ..... katar sienny u Pierwszego. Od marca zdążyliśmy powalczyć z alergicznym zapaleniem spojówek, które zaatakowało nas w tym roku wyjątkowo szybko bo na samym początku sezony pyleń, i wciąż, nieprzerwanie walczymy z katarem siennym. Tona tabletek, sprayów do nosa, chusteczek, dieta wykluczająca reakcje krzyżowe... i co .... i guzik z pętelką , nic nie jest lepiej! Ehhhhh...

 Uwielbiam słońce i ciepło ale ostatnimi czasy lato zaczyna mi się kojarzyć z jednym... wiecznym katarem i zatkanym nosem u Pierwszego a teraz jeszcze kaszlem ... zaczynam się zastanawiać czy uda nam się uniknąć astmy oskrzelowej w niedalekiej przyszłości. A jeszcze 3 lata temu nie dopuszczałam do siebie myśli, że kiedyś będę rozważać taką ewentualność... No tak, ale nie myślałam także i o tym, że Pierwszy zamiast pozbywać się alergii będzie ją konwertował na inny format : z pokarmowego na wziewny :(. 

I kiedy tak siedziałam, i od rana kontemplowałam: słoneczko, wietrzną pogodę - dumając nad tym czy Pierwszego zatka  katar przed południem czy po południu (wszak dzisiejsza pogoda to raj dla  pyłków , mniejszy dla nosów alergików) znalazłam w sieci ciekawy artykuł Doroty Abramowicz "Dzieciom z Pomorza (...) nie służy nadmorski klimat"... Zapraszam do lektury!




"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)