poniedziałek, 31 października 2011

DIDO ... czyli o tym jak mogą skończyć się testy alergiczne

"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)


No więc zaczęło się od tego, że Pierwszy zamarzył o .... piesku. A było to dwa lata temu, i w zasadzie to było nie tyle marzenie co stanowcze stwierdzenie. Byliśmy w sklepie zoologicznym z zamiarem zakupu kilku neonów w zamian za te co to nam amba wcięła (do dziś nie doszliśmy na 100% co się dzieje z naszymi neonkami, które w tajemniczy sposób znikają ... kupujemy 30 szt. a po tygodniu zostaje z 8?!!! ... ani trupa ani neonek ... normalnie amba wcina ;p - choć ja podejrzewam o ten niecny czyn moje ukochane bocje królewskie). 
Tak czy siak, amba czy bocje - neonów i tak nie ma, byliśmy jeszcze wówczas na etapie zakupu niezwykle drogiego pokarmu żywego (neony) dla tego czegoś w naszym akwarium i z podziwu godnym uporem maniaka uzupełnialiśmy szeregi neonów (i tak jeszcze przez rok ... :p). 


Tak więc oglądam z M neonki i inne rybowate, podziwiamy piękne pokazowe akwaria, a nasz syn pierworodny z nudów (no bo ileż można patrzyć na ryby) przeniósł się z zainteresowaniem na dział psich akcesoriów - tu większość zabawek piszczy, pierdzi i wydaje inne niesklasyfikowane odgłosy, tak więc jest znacznie ciekawiej niż w rybach. No i tu przydybała go Pani sprzedawczyni i zaczyna go zagadywać, a Pierwszy nieśmiały , od czasu do czasu coś tam odbąknie ale większość pytań pomija wymownym milczeniem "daj mi spokój stara babo". Pani niezrażona nieśmiałością Pierwszego nie odpuszcza, w chwili olśnienia przypuszcza atak pt. "a masz pieska?". Tu Pierwszy chwycił przynętę i wdał się w wymianę zdań z upartą panią zza lady. A że jak się rozkręci to ma gadane,  nie dał kobiecie zbyt wiele okazji do zadania kolejnego pytania. Pod koniec rozmowy postanowiłam wybadać o czym tak sobie gawędzi z miłą panią i usłyszałam kategoryczne stwierdzenie Pierwszego "Mam pieska , to znaczy jeszcze nie mam, ale będę miał. Mama mi kupi" ;p. Lekko oszołomiona postanowiłam ukrócić te zapędy powiększania dobytku rodzinnego. 

Nie znaczy to, że nie lubię psów. Lubię i to bardzo. Z chęcią posiadałabym jakiegoś czworonoga, ale wówczas wiele było przeciw w tym na pierwszym miejscu rozwijająca się alergia wziewna Pierwszego, no i Biedronka. Aż nad to miałam na głowie do opieki, żeby jeszcze jakiegoś szczeniaka niańczyć. W domu odbyliśmy rozmowę edukacyjną pt. "Dlaczego nie możemy mieć psa". Pierwszy wykazał się godnym podziwu zrozumieniem dla sytuacji oraz równie godną podziwu postawą "nadzieja umiera ostatnia"


I tak przez ostatnie dwa lata co jakiś czas wspominał o psie, aż w końcu napisał do Zajączka list, w którym prosił o pieska pod warunkiem, że nie będzie na niego uczulony. Sprawa poważna. Odbyliśmy kolejną rozmowę edukacyjną i decyzję o piesku uzależniliśmy od opinii lekarskiej i testów alergicznych. Pierwszy bardzo przeżywał, kiedy doktorka orzekła, że w przypadku negatywnych testów na psa, w zasadzie nie ma przeciw wskazań. Ale z testami trzeba było poczekać do jesieni. 


W między czasie latem przypałętała się znajda do nas. Znajdę odmyliśmy, dokarmiliśmy i następnego dnia zawieźliśmy do ciapkowa w Kokoszkach. Pierwszy wylał może łez i uzupełniał je  jeszcze przez tydzień, nie można było przy nim pomyśleć o tej znajdzie bo wyłapywał fluidy i .... wylewał morze łez. Po około tygodniu wylewna żałoba ustąpiła miejsca żałobie melancholijnej, kończącej się stwierdzeniem, że "jeśli będę mógł mieć psa to pojedziemy do ciapkowa, dobrze mamo?". "Dobrze kochanie" niewiele myśląc odpowiedziała matka wzruszona siłą empatii pierworodnego. Potem były wakacje, Legoland, początek roku szkolnego. 


W końcu przyszedł czas na testy. Pierwszy tak bardzo bał się wyniku nie pomyśli, że w ogóle nie chciał na nie iść?!. Na nic tłumaczenia, że bez tego ani dudu z tym psiakiem .... boję się i już. Wreszcie aby sprawę zakończyć umówiliśmy się bez wiedzy Pierwszego i na testy pojechał z zaskoczenia. Na testach towarzyszył Pierwszemu M gdyż ja radośnie pielęgnowałam swoje zapalenie płuc. Tak więc co następuje znam z bardzo oszczędnych relacji męża i syna (faceci ehhh ;p ). No więc po 30 minutach był wynik ....Pierwszy po usłyszeniu co i jak rozkleił się dokumentnie i tak niespodziewanie, że doktorka ne wiedziała co robić i co takiego zrobiła! Po paru chwilach smarkania, pociągania nosem i ciągłego wylewania łez okazało się że to są łzy szczęścia ....hahaha. Zdezorientowanej kobiecie dopiero M na przemian z Pierwszym wyjaśnił skąd tak wielkie szczęście u Pierwszego, że aż się wylało ;p. Radosną nowinę usłyszałam przez telefon zanim jeszcze wsiedli do samochodu. 

To było w miniony piątek. Wieczorem ustaliliśmy z M zasady sprowadzenia psa do domu: 

  1. Uświadomić Pierwszego w ciężarze obowiązków i poziomie odpowiedzialności;
  2. Pies będzie wszystkich, ale najbardziej Pierwszego;
  3.  Pies musi być mały, najlepiej szczeniak żeby Biedronka się go nie bała (przy znajdzie młoda chodziła po ścianach, a na każde spojrzenie psa w jej stronę wydawała z siebie wysoce irytujące dźwięki, przypominające syrenę przeciwmgłową - tzn. Biedronka nie znajda)
  4. Najpierw odwiedzimy ciapkowo i tam poszukamy kandydata, a jeśli go nie znajdziemy to wówczas pozostają ogłoszenia i hodowle.
  5. To, że jutro (czyli w sobotę) jedziemy do ciapkowa nie oznacza, że jutro będziemy mieli pieska ( no nie mieliśmy, przywieźliśmy go w niedzielę ;p)
  6. Najpierw trzeba przygotować miejsce i akcesoria dla nowego domownika, a dopiero potem adoptować psa ( no bo nie wiem czy wiecie teraz psy się adoptuje a nie kupuje, nie wiem co za różnica bo i tak trzeba płacić, ale ładnie i odpowiedzialnie brzmi, chociaż ludzie którzy biorą psa dla kaprysu i tak maja to gdzieś);
  7. Określiliśmy termin adopcji psa do urodzin Pierwszego.

Pierwszy przyjął zasady bez mrugnięcia okiem, przyjął do wiadomości że piesek będzie brudził i trzeba będzie sprzątać ( i sprząta!), oraz wychodzić na spacery czy to się podoba czy nie, oczywiście przy naszym wsparciu. Ogólnie rzecz biorąc podszedł do sprawy bardzo odpowiedzialnie i z pełnym zaangażowaniem. Jego otwartość na zmiany oraz nowości w stylu kupy wprost po drzwiami do pokoju, oraz rzędu kupek po nocy przerosła moje oczekiwania i zdecydowanie możliwości M - wyraz twarzy M na 4 kupę i ente siknięcie - BEZCENNE!!! ( no i ten komentarz " i on tak już będzie codziennie? to może go tyle nie karmmy?" ) To są chwile kiedy sobie przypominam dlaczego wyszłam za tego faceta. No ale żeby się nie obruszył, muszę mu oddać, że z pełnym poświęceniem stanowi wsparcie logistyczno-wychowawcze dla Pierwszego.


No ale wracając do chronologii , bo nam się tu trochę off topic zrobił. Tak więc w sobotę po obiedzie pojechaliśmy do Kokoszkowego ciapkowa. W szczeniakarni znaleźliśmy dwóch kandydatów, potem obeszliśmy inne boksy ze starszymi szczeniakami, ale stety/niestety na te Biedronka reagowała cokolwiek nerwowo. Wróciliśmy zatem do szczeniakarni i dokonaliśmy eksperymentu na własnej latorośli: czyli skonfrontowaliśmy ją z oboma kandydatami na psa roku. Zgodnie z oczekiwaniami okazało się, że im mniejszy obiekt tym Biedronka mniej nerwowa. Po rozmowie z weterynarzem, opiekunami, Pierwszym (który miał straszny dylemat KTÓRY to ma być szczeniak) postanowiliśmy, zajechać po psi niezbędnik (micha, żarcie, smycz, oraz oczywiście piszcząco-pierdząco-gdaczący gumowy kurczak),  oraz przespać się z decyzją. Pierwszy o ile nie miał problemu z wyborem który to ma być  pierdzący kurczak, o tyle miał problem z realizacją drugiego założenia - czyli przespać się, sprawę utrudniało mu podjęcie decyzji o wyborze kandydata. O 23.00, kiedy to zagnałam go po 2 szklance mleka z miodem do łóżka, dylemat wciąż pozostał nierozwiązany. W tym czasie z pełnym poświęceniem przygotowałam własnoręcznie! materacyk dla srajdy, która wkrótce miała do nas trafić.

W niedziele brygada była na nogach o 7.00! Nawet M mnie poganiał, co bym jak najszybciej wywlekła się z łóżka, bo "nie daj boże" jeszcze nam kandydata podprowadzą i co będzie?
Po czym chwycił za odkurzacz .... ODKURZACZ! (sam z siebie!) - tu zaliczyłam wstrząs ... pozytywny nie da się ukryć ... najwyraźniej powinniśmy szczeniaka adoptować co najmniej raz na 2 tygodnie, wówczas przeminą z wiatrem problemy z pamięcią o odkurzaniu ;p.

I tak równo o 11.00 stawiliśmy się zwarci i gotowi pod bramą ciapkowa. W życiu nie zdarzyła się nam taka punktualność! Wychodzi na to, że ciśnienie na psa miał nie tylko Pierwszy ...

W szczeniakarni mieliśmy jeden krytyczny moment, kiedy to Pierwszy zaczął rozwijać swoje zapotrzebowanie na czworonożnego przyjaciela także na pozostałe szczeniaki, i ze łzami w oczach zaczął przebąkiwać o towarzystwie dla DIDO (bo stanęło na tym, że będzie się wabił DIDO). Uprzejma Pani (niech ją drzwi ścisną) skwapliwe potwierdziła, że "oj ten drugi to będzie teraz piszczał"
Miałam ochotę babę zamordować! Postanowiłam ratować sytuację i powiedziałam do babska "ale szczeniaczki szybko znajdują nowy dom, PRAWDA?" (kładąc nacisk na PRAWDA?). 
Pierwszy jakoś przełknął informację o tym, że bierzemy tylko jednego. Wyposażeni w tobołek z małą srajdką udaliśmy się dopełnić formalności adopcyjnych, Pierwszy uiścił wpłatę "administracyjną" za adopcję ( z mojego portfela, ale co tam nie czepiajmy się szczegółów) i ruszyliśmy do domu.

I tym sposobem rodzina się nam powiększyła o takie małe coś, ni to jamnik ni licho wie co. Włochate, sika co 40 min, kupa co 1,5 godz, piszczy bo najlepiej spać na czyichś nogach. Jak biega to mu tak śmiesznie uszy podrygują rytmicznie do góry. Rudo-brązowe z czarnymi końcówkami. I kto mi wyjaśni co z tego wyrośnie?

..... A na imię mu DIDO.

Puenta: lepiej uważać z testami alergicznymi... kto wiec co można przynieść do domu 

wtorek, 18 października 2011

Będąc ostatnio na chrzcinach świeżego nabytku w rodzinie (nie, nie mojego... na szczęście, bo moja dwójka całkowicie do szczęścia mi wystarczy ;) ) uświadomiłam sobie z pełną mocą, jak niewinne i czyste rodzą się dzieci. I nie mam tu na myśli  czystości w wymiarze religijnym. Chodzi mi raczej o wymiar psychiczny i emocjonalny. 


Takie maleństwo w wieku paru miesięcy pod względem psychicznym i emocjonalnym jest transparentne, czyste jak łza, nieskażone bardziej lub mniej prawidłowymi, metodami wychowawczymi. Biała karta. Emocje ukazuje w sposób naturalny, bez wstydu czy zażenowania. Np.: jest głodne, a głód je frustruje, wprowadza w złe samopoczucie - płacze. Tak samo z mokrą pieluszką czy poczuciem samotności. 

Z czasem to się zmienia. Rodzice biorą tę niezapisaną księgę i nakładają na każdą stronę kalki z zapisane normami zachowania, z tym, co jest akceptowalne, a co nie, jak dziecko powinno wyrażać uczucia, oraz jakie może wyrażać a jakich powinno się wstydzić,  za co jest kochane, wpaja mu się poczucie obowiązku, uczy przestrzegania zasad i granic, jakie wyznaczają rodzice,  uczy się go szacunku do innych. Mądrzy rodzice nauczą także dziecko szacunku do siebie samego oraz trudnej umiejętności wyznaczania własnych granic.  Jednym słowem wychowują dziecko. Gdzieś po drodze dołączą do nich dziadkowie, różni nauczyciele i wychowawcy. A każda z tych osób zostawi w dziecku swój ślad wpływu w kształtowaniu jego osobowości. Jednak pierwszy i najważniejszy krok czynią rodzice.

I kiedy tak patrzyłam na tę maleńką, cichą, spokojną istotkę, o czystych stronach, czekająca aż rodzice pokażą jej świat, poczułam ogrom odpowiedzialności, jaki na ich barkach spoczywa.
Powołać życie na świat jest dość łatwo, także ciąża i poród z wszystkimi niedogodnościami (a niejednokrotnie problemami), jakie się z nimi wiążą, są niczym przy świadomości, iż oto biorę w swoje ręce odpowiedzialnością za to jak zapiszę tę Białą Księgę, jakie kalki nałożę na jej strony. I czy w wyniku tej radosnej i trudnej  twórczości, jaką jest wychowywanie, dam swojemu dziecku w bagażu doświadczeń,  jakie wyniesie z domu idąc w świat, umiejętność kochania tak samo siebie jak i innych, – czyli dawania, ale też i przyjmowania, miłości; umiejętność przeżywania i okazywania uczuć; wiarę w swoje możliwości; umiejętność przyjmowania zarówno "porażek" jak i sukcesów - cennych doświadczeń życiowych; spójność w myśleniu, uczuciach i działaniu, – czyli autentyczność; umiejętność proszenia o pomoc, wsparcie, o to, czego potrzebuje.  Jednym słowem czy wyposażę swe dziecko w narzędzia, dzięki którym, będzie mogło przez życie iść z podniesioną głową, pewne siebie, umiejące budować autentyczne relacje z ludźmi, niebojące się odmowy ani prawdy o sobie i innych, dostrzegające konflikty i podejmujące próbę ich rozwiązania bez rezygnowania z siebie, współodczuwające, świadome swoich błędów (niebojące się spojrzeć wstecz, na te błędy, z pełną odpowiedzialnością i pokorą), oraz świadome swoich mocnych stron i pomimo przeciwności umiejące wieść szczęśliwe i spełnione życie.
Szczęśliwe i spełnione nie tylko pod względem czysto fizjologicznym i materialnym ( zdrowie, mam gdzie mieszkać, za co żyć), ale także, a może przede wszystkim, szczęśliwe i spełnione pod względem emocjonalnym i psychospołecznym.

Życie jest bardzo krótkie i kiedy dostaniemy w swe ręce, dzięki rodzicom, narzędzia, które dodadzą nam siły, wiary w siebie,  poczucia bezinteresownej miłości ze strony bliskich - możemy góry przenosić. 

Kiedy jednak rodzice nie są świadomi odpowiedzialności na nich spoczywającej, bądź też nie jest to ich priorytetem, gdyż za bardzo są skupieni na zaspokajaniu swoich emocjonalnych potrzeb i braków, wówczas dziecko w bagażu zamiast narzędzi otrzyma kamienie: niepewność siebie, niezaradność życiową, nieumiejętność radzenia sobie z emocjami, wycofanie z okazywania uczuć, brak wzorców do naśladowania, brak poczucia wsparcia i bezinteresownej miłości, brak asertywności, nieumiejętność radzenia sobie z porażkami (, które traktuje jak dowody swej beznadziejności) oraz nieumiejętność przyjmowania sukcesów, poczucie niedojrzałości i pełnej zależności od woli rodzica..., jak wiele kamieni rodzice potrafią zapakować do walizki swojego dziecka nazywając to miłością?
Kamienie te, nieuświadomione, niewidoczne, schowane w najgłębsze zakamarki świadomości i podświadomości będą dziecku ciążyły podczas jego wędrówki przez życie. Będą je spowalniały, ograniczały, będą kłodami rzucanymi przez los pod nogi, dowodami, że nie jest wystarczająco dobre, dorosłe i już zawsze będzie potrzebować swoich rodziców, gdyż bez nich zginie marnie. Kamienie te rok po roku będą uwierać, niszcząc szczęście, jakie dziecko będzie próbowało sobie stworzyć, napełniając je poczuciem bezradności i frustracji.
I cóż z tego, że jako dorosły, dziecko będzie miało swoją rodzinę, piękny dom, pieniądze... jeśli nie będzie przy tym poczucia wartości siebie, dobrego samospełnienia, prawdziwej/ bezinteresownej miłości do najbliższej rodziny (żona/mąż i dzieci) i siebie? Jeśli brak będzie tej równowagi i poczucia spełnienia pod względem emocjonalnym i psychospołecznym? Czy będzie to szczęśliwe i dobre życie? Czy też raczej równia pochyła, prowadząca w najlepszym wypadku do życia w fałszu i ułudzie szczęścia, w wiecznym samooszukiwaniu się? A w rzeczywistości prowadząca do samotności, i alienacji, oraz stanu, w którym boimy się spojrzeć w lustro by nie zobaczyć w nim odbicia człowieka, który na własne życzenie przegrał całe swoje życie. Jeśli będzie mieć dość siły, być może poczuje w chwili autorefleksji, że marnuje życie - bo to, co w życiu najważniejsze wciąż mu ucieka, a ono nie ma narzędzi, bo to złapać – i poprosi o pomoc.

Oczywiście można też powiedzieć, że to wymyślone problemy, bo najważniejszy jest w życiu wikt i opierunek oraz zdrowie, i własny kąt. Można skupić się na tu i teraz, na tym materialnym aspekcie życia i odrzucić, że jest to wypadkową tego, co otrzymaliśmy w mentalnym posagu od swoich rodziców. Można cieszyć się chwilą, zgłuszyć swoje wewnętrzne "ja", swoje emocjonalne potrzeby/pragnienia (lub przerzucić obowiązek ich spełnienia na innych... np. swoje dzieci)  i iść przez życie udając, że najważniejsze już się ma..., a reszta to absurdalne wymysły. 

Ale czy nie szkoda tak marnować życie? 

Czy nie lepiej dać dziecku bagaż narzędzi i patrzeć z radością jak buduje ono swoje dorosłe, niezależne życie, tworzy swoja własną rodzinę? Bo w końcu dzieci chowamy dla świata a nie dla zaspokojenia swoich potrzeb.


Polecam:


Skutki przemocy psychicznej wobec dzieci
Niszcząca moc słowa.
Przemoc wobec dziecka w rodzinie
Wybrane aspekty przemocy wobec dzieci. - szczególnie polecam
Poradnik jak mądrze wychowywać dzieci

czwartek, 13 października 2011

Powakacyjna rzeczywistość, cud facebooka i placki z dynią

Czas leci jak wieczorna woda z kranu, podczas mycia zębów moich dzieci. Czyli za szybko. 

              Refleksja ta naszła mnie podczas chwilki spokoju pomiędzy smażeniem placków z dynią a wieczornymi "Faktami", kiedy to wygnawszy (bez wyrzutów sumienia) dzieci do ich pokojów, ustanowiliśmy w salonie "strefę  ciszy" i cieszyliśmy się 30 minutami spokoju.
            M naszło także i zaczął obdzwaniać znajomych... okazało się, że są oni bardziej na bieżąco z nami niż my z nimi, a to za sprawą cudownej mocy facebooka i niniejszego bloga. Tzn. byli bardziej na bieżąco, bo ostatnio coś się u nas (mnie) zacięło i cisza w eterze. 

          Spieszę więc wyjaśnić ... czas mi się zaciął, doba ni jak nie chce się rozciągnąć, a ja po wakacyjach jeszcze na tory szarej codzienności nie zdążyłam wskoczyć ... do dziś. 
Nie mały udział w tym stanie rzeczy ma fakt, iż Biedronka do przedszkola zaczęła przecierać szlak, a idzie jej to co najmniej w kratkę (pamięć krótka bywa i zdążyłam już zapomnieć, że dzieci w przedszkolu lubią chorować, a moje jeszcze w przeciągu minionego roku rozpieściły mnie swoją niechorowalnością).

No więc przez wrzesień goniłam w piętkę, z czasem i organizacją logistyczną dnia pracy przeciętnej polskiej rodziny 2+2.  

Koś powie są jeszcze wieczory .... ależ są! Tylko, że jeśli jest się mną, to przymus perfekcyjnego wykonywania każdej pierdoły (z pisaniem postów włącznie) jest na tyle upierdliwy, że łatwiej mi było powiedzieć ...."Zrobię to jurto". A może to tylko taka wymówka dla tej części mojej osobowości, którą czasem bierze we władanie prokrastynator ;)

Jak by nie było po drodze od czerwca wiele się przydarzyło: 10-cio lecie małżeństwa (!!!), rodzinne wakanejszyn z objazdem po państwach ościennych, długo oczekiwane wystawienie działki na sprzedaż (alleluja i do przodu!), rozpoczęcie roku szkolnego, "wykrycie" dziury budżetowej w domowych finansach rodem z Grecji, wybory parlamentarne (Palikot, przegrana PiS-u ,  i teraz po Irlandii będziemy czekali w Polsce na Budapeszt w wydaniu Prezesa "Boże coś Polskę..." Kaczyńskiego)....

Wenecja, wakacje, wybory ... to za mną, w najbliższej przyszłości czeka mnie, pasowanie na przedszkolaka, spotkanie trzeciego stopnia z dynią ... ehhh, a potem to już zimowe impresje.


ps. polecam przepis na wspaniałe placki ziemniaczane z dynią ... palce lizać :)