wtorek, 9 kwietnia 2013

"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)

Przeglądając dzisiaj prasę  trafiłam w wyborczej na artykuł Tysiące matek udają samotne, by zdobyć punkty i zapisać dzieci do przedszkola. i przypomniałam sobie jak to z naszymi przedszkolami było.  Kiedy Pierwszy dojrzał do wieku przedszkolnego mieszkaliśmy jeszcze na Chełmie. Chełm osiedle moloch 50 tyś. ludzi, wówczas jeszcze co prawda nie było tych wszystkich nowych budynków, które tam stoją dzisiaj ( zwłaszcza tych w stronę Ujeściska i Oruni), boom deweloperski dopiero się zaczynał, a osiedla były w trakcie budowy, istniały tylko pojedyncze budynki, zalążki dzisiejszych nowych osiedli. Mimo to zapisanie dziecka z sukcesem do przedszkola graniczyło z cudem. Z tego co pamiętam istniały raptem 2 przedszkola państwowe i parę prywatny na Chełmie i w okolicy ( zwłaszcza na Oruni). Tak czy siak zapisy dzieciaka do przedszkola to była istna rzeźnia. Do tych prywatnych rodzice zapisywali czasami nawet z 2-3 letnim wyprzedzeniem,poza tym nie było nas stać na żadne prywatne przedszkole, zaś  do publicznych .... każdy zainteresowany wie jak jest, dzieci z pełnej rodziny miały niemalże zerowe szanse na dostanie się. I tak było i z nami. Dodajmy do tego zerowe doświadczenie w temacie .... wynik Pierwszy nie dostał się do żadnego przedszkola. Koleżanka będąca w podobnej sytuacji w akcie desperacji zdecydowała się zapisać swojego syna do przedszkola na Starówce co oznaczało ni mniej ni więcej: 10-20 min. spacer na przystanek, potem oczekiwanie na busa ( i nadzieja, że się nie spóźni), ok. 20- 40 min. ( zależności od korków) autobusem do centrum a potem jeszcze ok. 30-40 min. na piechotę do przedszkola - a to w jedną stronę!  .... niedowiarkom mówię, że zasówanie na piechotę z dzieckiem to nie to samo co samemu. Po pierwsze z racji długości nóg, po drugie z racji natury dziecka 3 letniego ( ono zawsze jest w opozycji do tego co chce rodzic) a po trzecie ... tu biedrona, tam kamyczek, pecik, stary kapsel po piwie ... świat jest pełen dziwów i skarbów a nad każdym trzeba się pochylić ;)
Nie zdecydowałam się na taki hardcore ... tym bardziej, że nam obojgu ten kierunek zupełnie nie po drodze z/do pracy! Niestety w naszym kierunku wszystko było zajęte po ostatnie krzesełko.  A żeby było weselej, Panie z publicznych przedszkoli uświadomiły nas, że nasze szanse za rok wcale nie będą większe ponieważ do II grup przedszkolnych pierwszeństwo zapisu miały dzieci już zapisane do pekola do grupy I, a potem stara śpiewka: dzieci samotnych matek ect., ect., ect. Jako, że miejsc wolnych w tych grupach z zasady było jak na lekarstwo, listy oczekujące długie jak cholera a  nie istniał wówczas obowiązek przedszkolny dla 4 latków .... resztę dopowiedzcie sobie sami.  Nie uśmiechała mi się wizja siedzenia z pierworodnym w domu do czasu aż będzie musiał iść do zerówki. Babcio-dziadkowe pogotowie jasno dało do zrozumienia, że działa jako pogotowie w sytuacjach awaryjnych a nie jako stała opieka więc utknęliśmy po pas w impasie przedszkolnym. Po namyśle, złożyliśmy papiery do kilku przedszkoli prywatnych z założeniem, że rok, kolejny rok, przeczekamy w domu i może za rok coś drgnie w temacie. Przez rok nic nie drgnęło, zrobiło się jeszcze gorzej, i gdyby nie to, że jedno z przedszkoli prywatnych z uwagi na popyt postanowiło otworzyć dodatkowy odział dla czterolatków, a i nasza sytuacja materialna uległa poprawie, przyszło by mi prowadzić 1 osobowe nauczanie przedszkole w domu na pełnym etacie przez 3 lata chyba. 

Z córą nauczeni doświadczeniem za przedszkolem zaczęliśmy się rozglądać znacznie wcześniej. Tu spotkaliśmy się z nie co inną trudnością. Przeprowadziliśmy się. W okolicy działa jedno przedszkole państwowe, ) i wówczas 0 prywatnych ( najbliższe na Karczemkach albo na Matarni, tam tez 2 państwowe- niestety nie zbyt zachęcające). Dowożenie młodej do przedszkola, gdzie chodził Pierwszy odpadało ... 1 rok gimnastykowania się po przeprowadzce z dowożeniem i odwożeniem Pierwszego stanowił kubeł zimnej wody - przedszkole fajne ... ale te korki! Papiery złożyliśmy do prywatnego na Matarni z 2 letnim! wyprzedzeniem, żeby tak jak z pierworodnym nie obudzić się z ręka w nocniku. A kiedy przyszedł marzec 2011 roku złożyliśmy tez papiery do jedynego państwowego tu u nas.... na ostatni gwizdek, więc nie liczyliśmy zbytnio. Jednak M postanowił zadziałać i składając papiery w przedszkolu polobbować na rzecz córci. Uprzejma Pani Dyrektor, uprzejmie zasugerowała zadeklarowanie się na jakąś formę pomocy-wsparcia przedszkola ... wiadomo przecież, przedszkola z budżetu gminnego dostają jakieś resztki a tu remonty, konserwację placu zabaw, nowe nasadzenia  trzeba robić ... tylko nie ma z czego. Z pełnym zrozumieniem trudnej sytuacji przedszkola oraz starań Pani Dyrektor zadeklarowaliśmy krzaki+ ziemię na nasadzenia w darowiźnie .... Córcia dostała się do przedszkola bez problemów, prywatne okazało się zbędne.

Początek końca

"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)

Jako się rzekło - będzie poważniej.  To zabawne, bo dotychczas ten blog stanowił moje alter ego, był o mnie ale i nie o mnie, taki z dystansu, jakbym pisała o sobie obserwując siebie zza szyby, suchawy i bardzo "light". A ja nie jestem "light".  Wszystko można powiedzieć ale nie to, że jestem "light".
To nie znaczy, że nie pisałam o sobie, to było o mnie, jednak nie tyle wewnętrzne co opis przypadku... ciekawy przypadek "Magdaleny K."  ....  Teraz wiem czemu ten film tak mnie poruszył , Bejamin Button urodził się dzieckiem w ciele starca (to zmienia perspektywę) i poznawał życie zupełnie od nie tej strony co zwykłe dzieci. Ja poznając życie od niedziecięcej strony  stałam się starcem w ciele dziecka... I tak jak Button jak  nie miałam na to wpływu.

Terapia.... chyba od tego powinnam zacząć, początek wszystkiego, początek walki, odkrywania, zmian ... Ale czy rzeczywiście? Dzisiaj trudno mi wskazać jakiś konkretny, zdecydowany punkt zwrotny w życiu, ten jeden właściwy moment, w którym wyciągnęłam rękę po pomoc. Bo terapia była i stała się dla mnie formą koła ratunkowego ... tonęłam, a dzięki terapii znalazłam twardy grunt. Nie umiem dziś wskazać tego jednego, konkretnego punktu zwrotnego. Kiedy znajduję go okazuje się, że było coś co mnie do niego zaprowadziło, więc sięgam wstecz, znów znajduję ważny moment, a potem odkrywam ścieżkę do niego prowadzącą ... Tak jakby moje życie, doświadczenia były tysiącem sznurków, które swoimi wyborami wiążę ze sobą, a każdy taki wybór to jeden supełek - początek czegoś ale efekt wyboru.... Niektórzy mówią przeszłość to przeszłość, dziś to dziś a jutro ... jutro to wybory do n-tej potęgi, nieodgadnione i nieokreślone. Uważam, że dokonując wyborów podświadomie dążymy równowagi ....to co było nie definiuje moich wyborów bezwzględnie ale na nie wpływa, moja przyszłość należy do mnie nie do mojej przeszłości, ale przeszłość się w niej odbija jak w lustrze.
Brzmi jak zwierzenia wariatki latającej w czapce z folii aluminiowej do wypieków? :)

Decyzja o podjęciu terapii była jedną z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Dojrzewałam do niej w zasadzie przez 10 lat - pierwsza myśl, że sama ze sobą nie dam rady, pojawiła się po urodzeniu syna. Najwyraźniej jednak nie byłam gotowa na to wyzwanie, nie miałam odwagi potrzebnej do podjęcia tej decyzji, bałam się jej... Dlaczego? Bo była przyznaniem się, że nie panuję nad własnym życiem, że staczam się w sposób niekontrolowany ku nieznanej  i przerażającej krawędzi przepaści ... tam na jej końcu  nie było wyboru, była pustka, były tylko różne formy ucieczki od prawdy i rzeczywistości: wyparcie się siebie, neurotyzm, narcyzm, nałogi, ... kłamstwo, ułuda. A ja zostałam wychowana, w przekonaniu, że życie swoje trzeba kontrolować, że trzeba być silnym a jak się nie jest to przynajmniej udawać , że jest się silnym. Lepsze życie w ułudzie niż przyznanie, że jest się słabym, że można potrzebować pomocy. Ten wybór ma to do siebie, że ułuda jest silniejsza tym bardziej im bardziej ( i dłużej) bym uciekała od siebie - potem trudno odnaleźć właściwa drogę. Oszukiwałam więc siebie. A w tym byłam niezła.

Z numerem telefonu do terapeutki, zapisanym na skrawku kartki i umieszczonym w kieszeni, chodziłam ponad miesiąc. Konsekwentnie przekładałam go w tym czasie  z dżinsów do dżinsów, z kurtki do kurtki. Wciąż do tej samej kieszeni. Wystarczyło włożyć rękę do lewej kieszeni a tam palcami natrafiałam na ten kawałek papieru z numerem ...  numerem pod który wciąż bałam się zadzwonić. Wiedziałam, że potrzebuję pomocy, że  nie poradzę sobie sama, choć miałam ( i mam) męża, który stał przy mnie, wspierał ... tu chodziło o co innego, o mnie o moją walkę z sobą samą, z dążeniem ku autodestrukcji. Co jakiś czas wkładałam rękę do kieszeni, dotykałam tego papieru i zastanawiałam się co ja powiem tej kobiecie po drugiej stronie.. co ja jej do cholery powiem! Przecież nie jestem wariatką! Normalna kobieta ze mnie, kocham dzieci choć mi jest z nimi czasami ciężko to je kocham, i nienawidzę czasami swojego życia ... ale każdy tak przecież ma!
Pewnego dnia do poczułam, że mogę tak w nieskończoność ... wkładać rękę do kieszeni, dotykać kartki z numerem i mówić sobie "jutro,jutro  to już napewno zadzwonię". Poczułam, że albo teraz albo wcale. Wyjęłam kartkę, wystukałam numer i usłyszałam wolny sygnał... czekałam, kiedy usłyszałam po drugiej stronie kobietę, drżącym głosem, pełnym napięcia przedstawiłam się powołując na moją teściową i powiedziałam, że chcę umówić się na terapię. Wtedy ona zapytała mnie dlaczego uważam, że potrzebuję terapii, po co mi ona ... zatkało mnie ... jak to do cholery... co ona mi tutaj, skoro dzwonię to potrzebuję , to chyba jasne ...  a potem powiedziałam .. "bo jestem na równi pochyłej, staczam się w dół i nie umiem poradzić sobie z własnym życiem....".  

Pięć dni później poszłam na swoją pierwszą sesję terapeutyczną ... i przeżyłam! Nic mnie nie trafiło z nieba, po wyjściu okazało się, że świat wąż tam jest, że pędzi do przodu i nawet nie zauważył mojej bezradności.

piątek, 5 kwietnia 2013

Wyboista droga

"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)

           
             
Od dawna nie zaglądałam do tego bloga, tak jak do mojego pamiętnika... tego pisanego, intymnego, tylko dla mnie. Wiele rzeczy po drodze wydarzyło się, zaangażowałam się w nowe projekty ... życie, życie pędzi tak szybko i zanim się obejrzałam minęło niemal 6 miesięcy. 
Mimo, że blog mój nie jest zbyt żwawo prowadzony od czasu do czasu pojawiają się nowe komentarze pod wpisami, zwłaszcza pod jednym "Toksyczna matka". Czasami zaglądam tu tylko po to by je poczytać, bardzo mnie poruszają, są żywym świadectwem, że problem w relacjach między nami dorosłymi dziećmi a naszymi rodzicami, toksycznymi rodzicami, nie jest problemem marginalnym. Dotyka wielu osób, jak pokazują komentarze, jesteście w różnym wieku, na różnych etapach drogi do wolności, do siebie ... bardzo wyboistej drogi.

                Rok temu zaczęłam czytać blog dziewczyny, która zmaga się z tym samym : ze swoją przeszłością, wychowaniem, z poczuciem winy, gniewu, nienawiści, z samą sobą ( boże, skąd ja to znam :) ) ... chce odnaleźć swoją drogę, siebie aby móc żyć pełna piersią bez widma matki na karku. Jeśli macie ochotę tam zajrzeć, zobaczyć jak wygląda jej droga kliknijcie "Poradzę sobie". Natomiast miesiąc temu zakończyłam swoją terapię. Wiem, że nie otworzyłam wszystkich zatęchłych słoików z mojej ukrytej, zakurzonej i unikanej piwnicy przeszłości, ale otworzyłam ich wystarczająco wiele by odnaleźć siebie, by zrozumieć kim jestem, czego pragnę i by odnaleźć siłę i odwagę do samodzielnego życia bez mamusi na karku.

                 To wszystko, koniec terapii, blog "poradzesobie", dziewczyna, z którą mam nadzieje się kiedyś spotkać,oraz komentarze pod moim wpisem sprawiły, że postanowiłam pokazać Wam moja drogę, oraz kawałek mojej historii. Mój blog, który miał traktować o tym jak to jest być mamą z wyboru, świadomą mamą, niedoskonałą mamą, miał być trochę poważny, trochę sarkastyczny i z przymrużeniem oka na chwilę zmieni swój wizerunek. Stanie się zapisem, retrospektywnym spojrzeniem w przeszłość, świadectwem, że tylko od nas zależy nasze życie, i tylko w naszych rękach jest klucz do uwolnienia się spod wpływu toksycznego rodzica.

               Od jakiegoś już czasu tłukła się mi ta myśl, aby spisać swoje doświadczenia, pokazać bez ubarwiania jak to jest być dzieckiem narcystycznego rodzica, toksycznej matki, jakie są efekty przesiąkania tymi toksynami, dzień po dniu od narodzin, jak człowiek zaczyna balansować na granicy, wkracza na równię pochyła i niemal stacza się do samego dna beznadziejności, oraz że warto znaleźć w sobie odrobinę odwagi i ciut siły aby walczyć, walczyć o zmiany, o prawdę i o siebie. 

Bo to nie jest tak, że my mamy tylko dwa wybory: uciec albo ulec, poddać się albo znienawidzić. Możemy pójść własną drogą, tylko trzeba ją odnaleźć.