wtorek, 9 kwietnia 2013

Początek końca

"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)

Jako się rzekło - będzie poważniej.  To zabawne, bo dotychczas ten blog stanowił moje alter ego, był o mnie ale i nie o mnie, taki z dystansu, jakbym pisała o sobie obserwując siebie zza szyby, suchawy i bardzo "light". A ja nie jestem "light".  Wszystko można powiedzieć ale nie to, że jestem "light".
To nie znaczy, że nie pisałam o sobie, to było o mnie, jednak nie tyle wewnętrzne co opis przypadku... ciekawy przypadek "Magdaleny K."  ....  Teraz wiem czemu ten film tak mnie poruszył , Bejamin Button urodził się dzieckiem w ciele starca (to zmienia perspektywę) i poznawał życie zupełnie od nie tej strony co zwykłe dzieci. Ja poznając życie od niedziecięcej strony  stałam się starcem w ciele dziecka... I tak jak Button jak  nie miałam na to wpływu.

Terapia.... chyba od tego powinnam zacząć, początek wszystkiego, początek walki, odkrywania, zmian ... Ale czy rzeczywiście? Dzisiaj trudno mi wskazać jakiś konkretny, zdecydowany punkt zwrotny w życiu, ten jeden właściwy moment, w którym wyciągnęłam rękę po pomoc. Bo terapia była i stała się dla mnie formą koła ratunkowego ... tonęłam, a dzięki terapii znalazłam twardy grunt. Nie umiem dziś wskazać tego jednego, konkretnego punktu zwrotnego. Kiedy znajduję go okazuje się, że było coś co mnie do niego zaprowadziło, więc sięgam wstecz, znów znajduję ważny moment, a potem odkrywam ścieżkę do niego prowadzącą ... Tak jakby moje życie, doświadczenia były tysiącem sznurków, które swoimi wyborami wiążę ze sobą, a każdy taki wybór to jeden supełek - początek czegoś ale efekt wyboru.... Niektórzy mówią przeszłość to przeszłość, dziś to dziś a jutro ... jutro to wybory do n-tej potęgi, nieodgadnione i nieokreślone. Uważam, że dokonując wyborów podświadomie dążymy równowagi ....to co było nie definiuje moich wyborów bezwzględnie ale na nie wpływa, moja przyszłość należy do mnie nie do mojej przeszłości, ale przeszłość się w niej odbija jak w lustrze.
Brzmi jak zwierzenia wariatki latającej w czapce z folii aluminiowej do wypieków? :)

Decyzja o podjęciu terapii była jedną z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Dojrzewałam do niej w zasadzie przez 10 lat - pierwsza myśl, że sama ze sobą nie dam rady, pojawiła się po urodzeniu syna. Najwyraźniej jednak nie byłam gotowa na to wyzwanie, nie miałam odwagi potrzebnej do podjęcia tej decyzji, bałam się jej... Dlaczego? Bo była przyznaniem się, że nie panuję nad własnym życiem, że staczam się w sposób niekontrolowany ku nieznanej  i przerażającej krawędzi przepaści ... tam na jej końcu  nie było wyboru, była pustka, były tylko różne formy ucieczki od prawdy i rzeczywistości: wyparcie się siebie, neurotyzm, narcyzm, nałogi, ... kłamstwo, ułuda. A ja zostałam wychowana, w przekonaniu, że życie swoje trzeba kontrolować, że trzeba być silnym a jak się nie jest to przynajmniej udawać , że jest się silnym. Lepsze życie w ułudzie niż przyznanie, że jest się słabym, że można potrzebować pomocy. Ten wybór ma to do siebie, że ułuda jest silniejsza tym bardziej im bardziej ( i dłużej) bym uciekała od siebie - potem trudno odnaleźć właściwa drogę. Oszukiwałam więc siebie. A w tym byłam niezła.

Z numerem telefonu do terapeutki, zapisanym na skrawku kartki i umieszczonym w kieszeni, chodziłam ponad miesiąc. Konsekwentnie przekładałam go w tym czasie  z dżinsów do dżinsów, z kurtki do kurtki. Wciąż do tej samej kieszeni. Wystarczyło włożyć rękę do lewej kieszeni a tam palcami natrafiałam na ten kawałek papieru z numerem ...  numerem pod który wciąż bałam się zadzwonić. Wiedziałam, że potrzebuję pomocy, że  nie poradzę sobie sama, choć miałam ( i mam) męża, który stał przy mnie, wspierał ... tu chodziło o co innego, o mnie o moją walkę z sobą samą, z dążeniem ku autodestrukcji. Co jakiś czas wkładałam rękę do kieszeni, dotykałam tego papieru i zastanawiałam się co ja powiem tej kobiecie po drugiej stronie.. co ja jej do cholery powiem! Przecież nie jestem wariatką! Normalna kobieta ze mnie, kocham dzieci choć mi jest z nimi czasami ciężko to je kocham, i nienawidzę czasami swojego życia ... ale każdy tak przecież ma!
Pewnego dnia do poczułam, że mogę tak w nieskończoność ... wkładać rękę do kieszeni, dotykać kartki z numerem i mówić sobie "jutro,jutro  to już napewno zadzwonię". Poczułam, że albo teraz albo wcale. Wyjęłam kartkę, wystukałam numer i usłyszałam wolny sygnał... czekałam, kiedy usłyszałam po drugiej stronie kobietę, drżącym głosem, pełnym napięcia przedstawiłam się powołując na moją teściową i powiedziałam, że chcę umówić się na terapię. Wtedy ona zapytała mnie dlaczego uważam, że potrzebuję terapii, po co mi ona ... zatkało mnie ... jak to do cholery... co ona mi tutaj, skoro dzwonię to potrzebuję , to chyba jasne ...  a potem powiedziałam .. "bo jestem na równi pochyłej, staczam się w dół i nie umiem poradzić sobie z własnym życiem....".  

Pięć dni później poszłam na swoją pierwszą sesję terapeutyczną ... i przeżyłam! Nic mnie nie trafiło z nieba, po wyjściu okazało się, że świat wąż tam jest, że pędzi do przodu i nawet nie zauważył mojej bezradności.

Brak komentarzy: