środa, 7 grudnia 2011

Mikołajowe uświadamianie


Już kilka razy przymierzałam się aby coś tu skrobnąć, w końcu okazji kilka po drodze było. Ale .... za każdym razem brakło mi czasu. Tak na marginesie jakby ktoś z was dysponował kilkoma zbędnymi godzinkami w ciągu doby to ja chętnie przyjmę, nieodpłatnie, bo u nas ostatnimi czasy cienko w portfelu, za to w zamian w ramach barteru mogę oddać kilka rat kredytowych :D. Czekam na chętnych.

Bardzo mnie też cieszą komentarze jakie zaczęły pojawiać się pod moimi wpisami. Baaaaardzo mnie cieszą (nawet nie wiecie jak bardzo), bo to oznacza, że jednak ktoś "mnie" czyta! 

            No ale ja nie o tym chciałam.... Dzisiaj chciałam Was przestrzec przed uświadamianiem swoim pociechom jak to jest z tym Mikołajem. Otóż Pierwszy bez zająknięcia wierzył w Świętego, renifery, komin (tym bardziej, że jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami kominka) ect. aż do tego roku. Zaczynałam się już nawet zastanawiać jak on tę swoją wiarę godzi z realistycznym, dowodowym podejściem większości kolegów z klasy/ No ale wiadomo wiara dowodów nie potrzebuje... inaczej byśmy Bożego Narodzenia nie obchodzili.... ale to już zupełnie inny temat. W każdym razie tuż przed Mikołajkami Pierwszy zastrzelił mnie pytaniem "Mamo a jak sądzisz kto mi te prezenty robi ty czy Mikołaj? Bo myślę, że ty." 
Na co ja: "!!!!!????? yyyyy, hmmmmm, yyyyy", następnie oddech i mówię "wiesz kochanie musimy o tym pogadać". No i go delikatnie uświadomiłam ładując go teoriami typu "każdy może być Świętym Mikołajem" oraz "Mikołaj tak długo istnieje jak długo się w niego wierzy" .... tartatata tratata.

Młody przyjął newsa gładko, bez dramatów, oskarżeń o okłamywanie (czego się, nie ukrywam, najbardziej obwiałam). Pomyślałam, eeeetam, nie jest tak źle i byłam cała zadowolona że już po temacie. Do czasu. Nadszedł 6 grudnia. grudzień to ogólnie rzecz biorąc zabójczy dla naszego portfela miesiąc. Nam wypadają nie tylko mikołajkowe  i bożonarodzeniowe prezenty, ale wypadają nam w swym dobrodziejstwie inwentarza dodatkowo urodziny Pierwszego. No jakoś nie chciał się urodzić w styczniu, musiał w grudniu. Tak więc 6 grudnia rano są prezenty do buta a po południu urodzinowe. 

No więc wyskakuję ja wczoraj raniuśko z łóżka, żeby nacieszyć oczy radością moich pociech z tego co im Mikołaj przyniósł i na dzień dobry dostaję po nosie cudownie naburmuszoną mina Pierwszego, który doznał obrazy majestatu z powodu nie takiego wkładu do buta. Obraza była potężna! Czoło opadło mu na nos, ale jakoś i tak dał radę ciskać błyskawicami z oczu raz w moją a raz w M stronę, ręce zacisnęły się na krzyż na klatce piersiowej co mu utrudniało zjedzenia śniadania, ale nawet gdyby miał je wolne to nadętymi na maksa policzkami nie dałby rady jeść bo musiałby z nich powietrze spuścić co zepsułoby cały efekt i próba wywarcia poczucia winy w nas nie udałaby się, tak więc nadymał się jak ryba rozdymka.  

Próbując rozładować atmosferę pytam"co ci fajnego przyniósł Mikołaj" na co słyszę "Beznadziejny prezent! I nie Mikołaj tylko Wy!". Upsssss. tak więc ugryzłam się w jęzor .... musi przetrawić pomyślałam. 30min później przeprowadziłam pouczający monolog na temat tego, że ten prezent to od serca od nas dostał i takie zachowanie sprawia przykrość temu kto prezent daje. Ale młody i tak całego dnia potrzebował aby przetrawić świadomość bycia posiadaczem "beznadziejnego prezentu".

Tak więc przestrzegam Was... zanim uświadomicie swoje pociechy zastanówcie się nie 3 a 10,20 razy czy aby na pewno tego chcecie. No bo zawsze można zwalić na Świętego, jakby co. A jak już uświadomicie... to pozamiatane.

poniedziałek, 31 października 2011

DIDO ... czyli o tym jak mogą skończyć się testy alergiczne

"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)


No więc zaczęło się od tego, że Pierwszy zamarzył o .... piesku. A było to dwa lata temu, i w zasadzie to było nie tyle marzenie co stanowcze stwierdzenie. Byliśmy w sklepie zoologicznym z zamiarem zakupu kilku neonów w zamian za te co to nam amba wcięła (do dziś nie doszliśmy na 100% co się dzieje z naszymi neonkami, które w tajemniczy sposób znikają ... kupujemy 30 szt. a po tygodniu zostaje z 8?!!! ... ani trupa ani neonek ... normalnie amba wcina ;p - choć ja podejrzewam o ten niecny czyn moje ukochane bocje królewskie). 
Tak czy siak, amba czy bocje - neonów i tak nie ma, byliśmy jeszcze wówczas na etapie zakupu niezwykle drogiego pokarmu żywego (neony) dla tego czegoś w naszym akwarium i z podziwu godnym uporem maniaka uzupełnialiśmy szeregi neonów (i tak jeszcze przez rok ... :p). 


Tak więc oglądam z M neonki i inne rybowate, podziwiamy piękne pokazowe akwaria, a nasz syn pierworodny z nudów (no bo ileż można patrzyć na ryby) przeniósł się z zainteresowaniem na dział psich akcesoriów - tu większość zabawek piszczy, pierdzi i wydaje inne niesklasyfikowane odgłosy, tak więc jest znacznie ciekawiej niż w rybach. No i tu przydybała go Pani sprzedawczyni i zaczyna go zagadywać, a Pierwszy nieśmiały , od czasu do czasu coś tam odbąknie ale większość pytań pomija wymownym milczeniem "daj mi spokój stara babo". Pani niezrażona nieśmiałością Pierwszego nie odpuszcza, w chwili olśnienia przypuszcza atak pt. "a masz pieska?". Tu Pierwszy chwycił przynętę i wdał się w wymianę zdań z upartą panią zza lady. A że jak się rozkręci to ma gadane,  nie dał kobiecie zbyt wiele okazji do zadania kolejnego pytania. Pod koniec rozmowy postanowiłam wybadać o czym tak sobie gawędzi z miłą panią i usłyszałam kategoryczne stwierdzenie Pierwszego "Mam pieska , to znaczy jeszcze nie mam, ale będę miał. Mama mi kupi" ;p. Lekko oszołomiona postanowiłam ukrócić te zapędy powiększania dobytku rodzinnego. 

Nie znaczy to, że nie lubię psów. Lubię i to bardzo. Z chęcią posiadałabym jakiegoś czworonoga, ale wówczas wiele było przeciw w tym na pierwszym miejscu rozwijająca się alergia wziewna Pierwszego, no i Biedronka. Aż nad to miałam na głowie do opieki, żeby jeszcze jakiegoś szczeniaka niańczyć. W domu odbyliśmy rozmowę edukacyjną pt. "Dlaczego nie możemy mieć psa". Pierwszy wykazał się godnym podziwu zrozumieniem dla sytuacji oraz równie godną podziwu postawą "nadzieja umiera ostatnia"


I tak przez ostatnie dwa lata co jakiś czas wspominał o psie, aż w końcu napisał do Zajączka list, w którym prosił o pieska pod warunkiem, że nie będzie na niego uczulony. Sprawa poważna. Odbyliśmy kolejną rozmowę edukacyjną i decyzję o piesku uzależniliśmy od opinii lekarskiej i testów alergicznych. Pierwszy bardzo przeżywał, kiedy doktorka orzekła, że w przypadku negatywnych testów na psa, w zasadzie nie ma przeciw wskazań. Ale z testami trzeba było poczekać do jesieni. 


W między czasie latem przypałętała się znajda do nas. Znajdę odmyliśmy, dokarmiliśmy i następnego dnia zawieźliśmy do ciapkowa w Kokoszkach. Pierwszy wylał może łez i uzupełniał je  jeszcze przez tydzień, nie można było przy nim pomyśleć o tej znajdzie bo wyłapywał fluidy i .... wylewał morze łez. Po około tygodniu wylewna żałoba ustąpiła miejsca żałobie melancholijnej, kończącej się stwierdzeniem, że "jeśli będę mógł mieć psa to pojedziemy do ciapkowa, dobrze mamo?". "Dobrze kochanie" niewiele myśląc odpowiedziała matka wzruszona siłą empatii pierworodnego. Potem były wakacje, Legoland, początek roku szkolnego. 


W końcu przyszedł czas na testy. Pierwszy tak bardzo bał się wyniku nie pomyśli, że w ogóle nie chciał na nie iść?!. Na nic tłumaczenia, że bez tego ani dudu z tym psiakiem .... boję się i już. Wreszcie aby sprawę zakończyć umówiliśmy się bez wiedzy Pierwszego i na testy pojechał z zaskoczenia. Na testach towarzyszył Pierwszemu M gdyż ja radośnie pielęgnowałam swoje zapalenie płuc. Tak więc co następuje znam z bardzo oszczędnych relacji męża i syna (faceci ehhh ;p ). No więc po 30 minutach był wynik ....Pierwszy po usłyszeniu co i jak rozkleił się dokumentnie i tak niespodziewanie, że doktorka ne wiedziała co robić i co takiego zrobiła! Po paru chwilach smarkania, pociągania nosem i ciągłego wylewania łez okazało się że to są łzy szczęścia ....hahaha. Zdezorientowanej kobiecie dopiero M na przemian z Pierwszym wyjaśnił skąd tak wielkie szczęście u Pierwszego, że aż się wylało ;p. Radosną nowinę usłyszałam przez telefon zanim jeszcze wsiedli do samochodu. 

To było w miniony piątek. Wieczorem ustaliliśmy z M zasady sprowadzenia psa do domu: 

  1. Uświadomić Pierwszego w ciężarze obowiązków i poziomie odpowiedzialności;
  2. Pies będzie wszystkich, ale najbardziej Pierwszego;
  3.  Pies musi być mały, najlepiej szczeniak żeby Biedronka się go nie bała (przy znajdzie młoda chodziła po ścianach, a na każde spojrzenie psa w jej stronę wydawała z siebie wysoce irytujące dźwięki, przypominające syrenę przeciwmgłową - tzn. Biedronka nie znajda)
  4. Najpierw odwiedzimy ciapkowo i tam poszukamy kandydata, a jeśli go nie znajdziemy to wówczas pozostają ogłoszenia i hodowle.
  5. To, że jutro (czyli w sobotę) jedziemy do ciapkowa nie oznacza, że jutro będziemy mieli pieska ( no nie mieliśmy, przywieźliśmy go w niedzielę ;p)
  6. Najpierw trzeba przygotować miejsce i akcesoria dla nowego domownika, a dopiero potem adoptować psa ( no bo nie wiem czy wiecie teraz psy się adoptuje a nie kupuje, nie wiem co za różnica bo i tak trzeba płacić, ale ładnie i odpowiedzialnie brzmi, chociaż ludzie którzy biorą psa dla kaprysu i tak maja to gdzieś);
  7. Określiliśmy termin adopcji psa do urodzin Pierwszego.

Pierwszy przyjął zasady bez mrugnięcia okiem, przyjął do wiadomości że piesek będzie brudził i trzeba będzie sprzątać ( i sprząta!), oraz wychodzić na spacery czy to się podoba czy nie, oczywiście przy naszym wsparciu. Ogólnie rzecz biorąc podszedł do sprawy bardzo odpowiedzialnie i z pełnym zaangażowaniem. Jego otwartość na zmiany oraz nowości w stylu kupy wprost po drzwiami do pokoju, oraz rzędu kupek po nocy przerosła moje oczekiwania i zdecydowanie możliwości M - wyraz twarzy M na 4 kupę i ente siknięcie - BEZCENNE!!! ( no i ten komentarz " i on tak już będzie codziennie? to może go tyle nie karmmy?" ) To są chwile kiedy sobie przypominam dlaczego wyszłam za tego faceta. No ale żeby się nie obruszył, muszę mu oddać, że z pełnym poświęceniem stanowi wsparcie logistyczno-wychowawcze dla Pierwszego.


No ale wracając do chronologii , bo nam się tu trochę off topic zrobił. Tak więc w sobotę po obiedzie pojechaliśmy do Kokoszkowego ciapkowa. W szczeniakarni znaleźliśmy dwóch kandydatów, potem obeszliśmy inne boksy ze starszymi szczeniakami, ale stety/niestety na te Biedronka reagowała cokolwiek nerwowo. Wróciliśmy zatem do szczeniakarni i dokonaliśmy eksperymentu na własnej latorośli: czyli skonfrontowaliśmy ją z oboma kandydatami na psa roku. Zgodnie z oczekiwaniami okazało się, że im mniejszy obiekt tym Biedronka mniej nerwowa. Po rozmowie z weterynarzem, opiekunami, Pierwszym (który miał straszny dylemat KTÓRY to ma być szczeniak) postanowiliśmy, zajechać po psi niezbędnik (micha, żarcie, smycz, oraz oczywiście piszcząco-pierdząco-gdaczący gumowy kurczak),  oraz przespać się z decyzją. Pierwszy o ile nie miał problemu z wyborem który to ma być  pierdzący kurczak, o tyle miał problem z realizacją drugiego założenia - czyli przespać się, sprawę utrudniało mu podjęcie decyzji o wyborze kandydata. O 23.00, kiedy to zagnałam go po 2 szklance mleka z miodem do łóżka, dylemat wciąż pozostał nierozwiązany. W tym czasie z pełnym poświęceniem przygotowałam własnoręcznie! materacyk dla srajdy, która wkrótce miała do nas trafić.

W niedziele brygada była na nogach o 7.00! Nawet M mnie poganiał, co bym jak najszybciej wywlekła się z łóżka, bo "nie daj boże" jeszcze nam kandydata podprowadzą i co będzie?
Po czym chwycił za odkurzacz .... ODKURZACZ! (sam z siebie!) - tu zaliczyłam wstrząs ... pozytywny nie da się ukryć ... najwyraźniej powinniśmy szczeniaka adoptować co najmniej raz na 2 tygodnie, wówczas przeminą z wiatrem problemy z pamięcią o odkurzaniu ;p.

I tak równo o 11.00 stawiliśmy się zwarci i gotowi pod bramą ciapkowa. W życiu nie zdarzyła się nam taka punktualność! Wychodzi na to, że ciśnienie na psa miał nie tylko Pierwszy ...

W szczeniakarni mieliśmy jeden krytyczny moment, kiedy to Pierwszy zaczął rozwijać swoje zapotrzebowanie na czworonożnego przyjaciela także na pozostałe szczeniaki, i ze łzami w oczach zaczął przebąkiwać o towarzystwie dla DIDO (bo stanęło na tym, że będzie się wabił DIDO). Uprzejma Pani (niech ją drzwi ścisną) skwapliwe potwierdziła, że "oj ten drugi to będzie teraz piszczał"
Miałam ochotę babę zamordować! Postanowiłam ratować sytuację i powiedziałam do babska "ale szczeniaczki szybko znajdują nowy dom, PRAWDA?" (kładąc nacisk na PRAWDA?). 
Pierwszy jakoś przełknął informację o tym, że bierzemy tylko jednego. Wyposażeni w tobołek z małą srajdką udaliśmy się dopełnić formalności adopcyjnych, Pierwszy uiścił wpłatę "administracyjną" za adopcję ( z mojego portfela, ale co tam nie czepiajmy się szczegółów) i ruszyliśmy do domu.

I tym sposobem rodzina się nam powiększyła o takie małe coś, ni to jamnik ni licho wie co. Włochate, sika co 40 min, kupa co 1,5 godz, piszczy bo najlepiej spać na czyichś nogach. Jak biega to mu tak śmiesznie uszy podrygują rytmicznie do góry. Rudo-brązowe z czarnymi końcówkami. I kto mi wyjaśni co z tego wyrośnie?

..... A na imię mu DIDO.

Puenta: lepiej uważać z testami alergicznymi... kto wiec co można przynieść do domu 

wtorek, 18 października 2011

Będąc ostatnio na chrzcinach świeżego nabytku w rodzinie (nie, nie mojego... na szczęście, bo moja dwójka całkowicie do szczęścia mi wystarczy ;) ) uświadomiłam sobie z pełną mocą, jak niewinne i czyste rodzą się dzieci. I nie mam tu na myśli  czystości w wymiarze religijnym. Chodzi mi raczej o wymiar psychiczny i emocjonalny. 


Takie maleństwo w wieku paru miesięcy pod względem psychicznym i emocjonalnym jest transparentne, czyste jak łza, nieskażone bardziej lub mniej prawidłowymi, metodami wychowawczymi. Biała karta. Emocje ukazuje w sposób naturalny, bez wstydu czy zażenowania. Np.: jest głodne, a głód je frustruje, wprowadza w złe samopoczucie - płacze. Tak samo z mokrą pieluszką czy poczuciem samotności. 

Z czasem to się zmienia. Rodzice biorą tę niezapisaną księgę i nakładają na każdą stronę kalki z zapisane normami zachowania, z tym, co jest akceptowalne, a co nie, jak dziecko powinno wyrażać uczucia, oraz jakie może wyrażać a jakich powinno się wstydzić,  za co jest kochane, wpaja mu się poczucie obowiązku, uczy przestrzegania zasad i granic, jakie wyznaczają rodzice,  uczy się go szacunku do innych. Mądrzy rodzice nauczą także dziecko szacunku do siebie samego oraz trudnej umiejętności wyznaczania własnych granic.  Jednym słowem wychowują dziecko. Gdzieś po drodze dołączą do nich dziadkowie, różni nauczyciele i wychowawcy. A każda z tych osób zostawi w dziecku swój ślad wpływu w kształtowaniu jego osobowości. Jednak pierwszy i najważniejszy krok czynią rodzice.

I kiedy tak patrzyłam na tę maleńką, cichą, spokojną istotkę, o czystych stronach, czekająca aż rodzice pokażą jej świat, poczułam ogrom odpowiedzialności, jaki na ich barkach spoczywa.
Powołać życie na świat jest dość łatwo, także ciąża i poród z wszystkimi niedogodnościami (a niejednokrotnie problemami), jakie się z nimi wiążą, są niczym przy świadomości, iż oto biorę w swoje ręce odpowiedzialnością za to jak zapiszę tę Białą Księgę, jakie kalki nałożę na jej strony. I czy w wyniku tej radosnej i trudnej  twórczości, jaką jest wychowywanie, dam swojemu dziecku w bagażu doświadczeń,  jakie wyniesie z domu idąc w świat, umiejętność kochania tak samo siebie jak i innych, – czyli dawania, ale też i przyjmowania, miłości; umiejętność przeżywania i okazywania uczuć; wiarę w swoje możliwości; umiejętność przyjmowania zarówno "porażek" jak i sukcesów - cennych doświadczeń życiowych; spójność w myśleniu, uczuciach i działaniu, – czyli autentyczność; umiejętność proszenia o pomoc, wsparcie, o to, czego potrzebuje.  Jednym słowem czy wyposażę swe dziecko w narzędzia, dzięki którym, będzie mogło przez życie iść z podniesioną głową, pewne siebie, umiejące budować autentyczne relacje z ludźmi, niebojące się odmowy ani prawdy o sobie i innych, dostrzegające konflikty i podejmujące próbę ich rozwiązania bez rezygnowania z siebie, współodczuwające, świadome swoich błędów (niebojące się spojrzeć wstecz, na te błędy, z pełną odpowiedzialnością i pokorą), oraz świadome swoich mocnych stron i pomimo przeciwności umiejące wieść szczęśliwe i spełnione życie.
Szczęśliwe i spełnione nie tylko pod względem czysto fizjologicznym i materialnym ( zdrowie, mam gdzie mieszkać, za co żyć), ale także, a może przede wszystkim, szczęśliwe i spełnione pod względem emocjonalnym i psychospołecznym.

Życie jest bardzo krótkie i kiedy dostaniemy w swe ręce, dzięki rodzicom, narzędzia, które dodadzą nam siły, wiary w siebie,  poczucia bezinteresownej miłości ze strony bliskich - możemy góry przenosić. 

Kiedy jednak rodzice nie są świadomi odpowiedzialności na nich spoczywającej, bądź też nie jest to ich priorytetem, gdyż za bardzo są skupieni na zaspokajaniu swoich emocjonalnych potrzeb i braków, wówczas dziecko w bagażu zamiast narzędzi otrzyma kamienie: niepewność siebie, niezaradność życiową, nieumiejętność radzenia sobie z emocjami, wycofanie z okazywania uczuć, brak wzorców do naśladowania, brak poczucia wsparcia i bezinteresownej miłości, brak asertywności, nieumiejętność radzenia sobie z porażkami (, które traktuje jak dowody swej beznadziejności) oraz nieumiejętność przyjmowania sukcesów, poczucie niedojrzałości i pełnej zależności od woli rodzica..., jak wiele kamieni rodzice potrafią zapakować do walizki swojego dziecka nazywając to miłością?
Kamienie te, nieuświadomione, niewidoczne, schowane w najgłębsze zakamarki świadomości i podświadomości będą dziecku ciążyły podczas jego wędrówki przez życie. Będą je spowalniały, ograniczały, będą kłodami rzucanymi przez los pod nogi, dowodami, że nie jest wystarczająco dobre, dorosłe i już zawsze będzie potrzebować swoich rodziców, gdyż bez nich zginie marnie. Kamienie te rok po roku będą uwierać, niszcząc szczęście, jakie dziecko będzie próbowało sobie stworzyć, napełniając je poczuciem bezradności i frustracji.
I cóż z tego, że jako dorosły, dziecko będzie miało swoją rodzinę, piękny dom, pieniądze... jeśli nie będzie przy tym poczucia wartości siebie, dobrego samospełnienia, prawdziwej/ bezinteresownej miłości do najbliższej rodziny (żona/mąż i dzieci) i siebie? Jeśli brak będzie tej równowagi i poczucia spełnienia pod względem emocjonalnym i psychospołecznym? Czy będzie to szczęśliwe i dobre życie? Czy też raczej równia pochyła, prowadząca w najlepszym wypadku do życia w fałszu i ułudzie szczęścia, w wiecznym samooszukiwaniu się? A w rzeczywistości prowadząca do samotności, i alienacji, oraz stanu, w którym boimy się spojrzeć w lustro by nie zobaczyć w nim odbicia człowieka, który na własne życzenie przegrał całe swoje życie. Jeśli będzie mieć dość siły, być może poczuje w chwili autorefleksji, że marnuje życie - bo to, co w życiu najważniejsze wciąż mu ucieka, a ono nie ma narzędzi, bo to złapać – i poprosi o pomoc.

Oczywiście można też powiedzieć, że to wymyślone problemy, bo najważniejszy jest w życiu wikt i opierunek oraz zdrowie, i własny kąt. Można skupić się na tu i teraz, na tym materialnym aspekcie życia i odrzucić, że jest to wypadkową tego, co otrzymaliśmy w mentalnym posagu od swoich rodziców. Można cieszyć się chwilą, zgłuszyć swoje wewnętrzne "ja", swoje emocjonalne potrzeby/pragnienia (lub przerzucić obowiązek ich spełnienia na innych... np. swoje dzieci)  i iść przez życie udając, że najważniejsze już się ma..., a reszta to absurdalne wymysły. 

Ale czy nie szkoda tak marnować życie? 

Czy nie lepiej dać dziecku bagaż narzędzi i patrzeć z radością jak buduje ono swoje dorosłe, niezależne życie, tworzy swoja własną rodzinę? Bo w końcu dzieci chowamy dla świata a nie dla zaspokojenia swoich potrzeb.


Polecam:


Skutki przemocy psychicznej wobec dzieci
Niszcząca moc słowa.
Przemoc wobec dziecka w rodzinie
Wybrane aspekty przemocy wobec dzieci. - szczególnie polecam
Poradnik jak mądrze wychowywać dzieci

czwartek, 13 października 2011

Powakacyjna rzeczywistość, cud facebooka i placki z dynią

Czas leci jak wieczorna woda z kranu, podczas mycia zębów moich dzieci. Czyli za szybko. 

              Refleksja ta naszła mnie podczas chwilki spokoju pomiędzy smażeniem placków z dynią a wieczornymi "Faktami", kiedy to wygnawszy (bez wyrzutów sumienia) dzieci do ich pokojów, ustanowiliśmy w salonie "strefę  ciszy" i cieszyliśmy się 30 minutami spokoju.
            M naszło także i zaczął obdzwaniać znajomych... okazało się, że są oni bardziej na bieżąco z nami niż my z nimi, a to za sprawą cudownej mocy facebooka i niniejszego bloga. Tzn. byli bardziej na bieżąco, bo ostatnio coś się u nas (mnie) zacięło i cisza w eterze. 

          Spieszę więc wyjaśnić ... czas mi się zaciął, doba ni jak nie chce się rozciągnąć, a ja po wakacyjach jeszcze na tory szarej codzienności nie zdążyłam wskoczyć ... do dziś. 
Nie mały udział w tym stanie rzeczy ma fakt, iż Biedronka do przedszkola zaczęła przecierać szlak, a idzie jej to co najmniej w kratkę (pamięć krótka bywa i zdążyłam już zapomnieć, że dzieci w przedszkolu lubią chorować, a moje jeszcze w przeciągu minionego roku rozpieściły mnie swoją niechorowalnością).

No więc przez wrzesień goniłam w piętkę, z czasem i organizacją logistyczną dnia pracy przeciętnej polskiej rodziny 2+2.  

Koś powie są jeszcze wieczory .... ależ są! Tylko, że jeśli jest się mną, to przymus perfekcyjnego wykonywania każdej pierdoły (z pisaniem postów włącznie) jest na tyle upierdliwy, że łatwiej mi było powiedzieć ...."Zrobię to jurto". A może to tylko taka wymówka dla tej części mojej osobowości, którą czasem bierze we władanie prokrastynator ;)

Jak by nie było po drodze od czerwca wiele się przydarzyło: 10-cio lecie małżeństwa (!!!), rodzinne wakanejszyn z objazdem po państwach ościennych, długo oczekiwane wystawienie działki na sprzedaż (alleluja i do przodu!), rozpoczęcie roku szkolnego, "wykrycie" dziury budżetowej w domowych finansach rodem z Grecji, wybory parlamentarne (Palikot, przegrana PiS-u ,  i teraz po Irlandii będziemy czekali w Polsce na Budapeszt w wydaniu Prezesa "Boże coś Polskę..." Kaczyńskiego)....

Wenecja, wakacje, wybory ... to za mną, w najbliższej przyszłości czeka mnie, pasowanie na przedszkolaka, spotkanie trzeciego stopnia z dynią ... ehhh, a potem to już zimowe impresje.


ps. polecam przepis na wspaniałe placki ziemniaczane z dynią ... palce lizać :)

środa, 29 czerwca 2011

Toksyczna matka


Siedzę i myślę co napisać, a w zasadzie jak napisać ...  jest mi od paru dni smutno, czuję się ... osierocona. Tak to dobre słowo  "osierocona".


Moja matka ... toksyczna matka. Gdyby zechciała zrozumieć, że mnie całe życie raniła i trzymała na smyczy... Nawet teraz, kiedy puściłam ten sznurek ona wciąż próbuje za niego szarpać. Nie odpuszcza, nie daje spokoju, jest jak powracający ból zęba: uparty i nieznośny.

Mama zawsze mnie kontrolowała, narzucała swoje zdanie, wysokie wymagania, kiedy byłam mała za pomocą bicia a kiedy coraz starsza wiecznymi szlabanami, zakazami, nakazami, pretensjami i manipulacją, wpędzaniem w poczucie winy. Ciągle miała do mnie o coś pretensję, odpytywała mnie i przepytywała, co zrobiłam, a czego nie i czy o wszystkim pamiętam. Jakbym nie umiała samodzielnie oddychać.  A jeżeli coś poszło nie tak, było to dowodem na brak mojej dojrzałości i odpowiedzialności. Tak jakby jej zawsze wszystko wychodziło idealnie, zawsze wszystko przewidziała - bo ona była i jest odpowiedzialna i dojrzała... a ja nie. Nie miałam prawa do prywatności: czytała moje pamiętniki i listy, mój pokój nie był moim tylko jej, a ja tu tylko mieszkałam. Obrażała się i dąsała, jeśli nie słuchałam jej "rad", które miały podtekst: "życzę sobie, żebyś tak zrobiła". I robiłam, bo miałam nadzieję, że kiedyś zasłużę na jej akceptację i zadowolenie z tego, co robię, osiągnęłam. Ale nie mogłam jej zadowolić, rzadko, kiedy jej się coś podobało i zawsze znalazła sposób, aby mnie skrytykować. A to jak się ubieram, jakie decyzje podejmuję, że podejmuję:), moje towarzystwo, moje pomysły. Jeszcze 2 lata temu potrafiła wbić mi szpilkę odnośnie mojego wyglądu, podczas oglądania zdjęć ze ślubu mojego ojca, na forum rodzinny mojego M zapytała kąśliwe "A gdzie ty pod tą sukienką ten gruby brzuch podziałaś?". To bolało, bo uważałam, że wyglądałam super, dobrze się bawiłam do tego jednego pytania. Zacisnęłam zęby i coś tam odpowiedziałam, nie dałam po sobie poznać jak to mnie zabolało, ale nie lubię już tych zdjęć. Zawsze włączała mi hamulec. Nic, co zrobiłam nie było tak jak trzeba, zawsze wszystko poprawiała utyskując przy tym, zawsze powtarzała, że powinnam być bardziej odpowiedzialna, że jeśli uważam się za dorosłą to powinnam to, tamto, siamto. A z drugiej strony nie akceptowała mojego dorastania i wiążącej się z tym, rosnącej niezależności. Tego, że mam chłopaka, który stanowił cały mój wszechświat (mój obecny mąż ;) ). Była zazdrosna o czas który z nim spędzam, zrobiła mi o to awanturę doszło nawet do przemocy fizycznej ... bo śmiałam się odwrócić do niej plecami, kiedy uznałam, że ta awantura do niczego nie prowadzi. Miałam 19 lat a ona wciąż próbowała manipulować mną za pomocą poczucia winy a jak to nie dawało efektów to siłą, przemocą fizyczną.

Nie cierpię jej tonu, kiedy mówi "no wiesz, zrobisz jak chcesz, to Twoje życie, ja już nie mam na nie wpływu, rób jak chcesz, ale musisz wiedzieć co ja o tym sądzę". Zwykłe słowa. Niby rozsądne, ale mogą być wypowiedziane na kilkanaście różnych sposobów, a ona wymawiała je w stylu: powinnaś zrobić jak ci mówię, inaczej nie będę z ciebie zadowolona.
Buntowałam się, zamykałam w sobie a wówczas słyszałam, jaka to ona biedna, bo córka się przed nią zamyka, otacza murem, a ona już nie wie co ma robić, "dziecko, pomóż mi bo ja już nie wiem jak mam do ciebie dotrzeć". Brzmiało to tak jakbym piła, paliła, ćpała i się puszczała a ona biedna starła się mnie ratować. A ja po prostu próbowałam stawiać granice, chronić swoją prywatność, prawo do rosnącej niezależności. Moją matkę to przerażało, jak to niezależne dziecko?!, jak je kontrolować?, i mówiła te słowa, które oznaczały dla mnie -  bądź grzeczna, posłuszna, rób jak każę a będę cię kochać. I wsiadałam na tę emocjonalną huśtawkę ponownie.

Mam dość jej manipulacji mną, jej humorów, nastrojów i tego, że mimochodem wtyka mi szpilę, lub podejmuje decyzje za mnie bez pytania o zdanie. Latami trzymała mnie krótko. Powrót na studiach po 24.00? Nie do pomyślenia, dopóki z nią mieszkam. Powiedzieć, w wieku 21 lat, wychodzę na imprezę? Nie możliwe, musiałam pytać o zgodę. Wyrażenie sprzeciwu wobec niej i jej postępowania, nawet, jako dorosła kobieta? O zgrozo!, "zapominasz moja droga, do kogo mówisz", "nie pyskuj". Własne zdanie i życie? "Do póki trzymasz nogi pod moim stołem będziesz robić to, co ci każę"? Prośba, aby pukała do drzwi mojego pokoju kiedy przyjmuję tych nielicznych znajomych? "Nie będę pukać do swoich drzwi", drzwi musiały być zawsze otwarte. Godne pochwały są: pracowitość, obowiązkowość, dobre maniery, posłuszeństwo wobec matki. A kiedy brakowało jej argumentów policzkowała, lub straszyła „Jak ci się nie podoba to się wyprowadź. Ciekawe gdzie pójdziesz, do ojca?” 
W końcu na pochwały zasłużyłam:). Byłam zdyscyplinowana i całe dotychczasowe życie dbałam o samopoczucie mojej matki, wysłuchiwałam jej żali, pretensji do innych, złorzeczeń na mojego ojca, starałam się jej pokazać jak jest dla mnie ważna: konsultowałam z nią wszystkie swoje decyzje (te ważniejsze i te mniej ważne) a kiedy czułam, że coś zrobiłaby inaczej (chociaż tego nie mówiła) czułam dyskomfort, że nie jest to do końca tak jak ona by to zrobiła; starałam się ją angażować w życie rodziny - bo brat wyjechał do Anglii a ja założyłam rodzinę i się wyprowadziłam - czułam się winna temu, że została w mieszkaniu sama  jak palec. Chciałam mieszkać blisko, żeby zawsze  pomóc i żeby czuła moją obecność, żeby było jej raźniej. Sądziłam, że ta troska, zwykłe bycie czy pomoc w tych drobnych sprawach (kupowanie za nią prezentów, przywożenie i odwożenie z wizyt u nas itp.) da mojej mamie poczucie bezpieczeństwa, udowodni jej jak bardzo ją kocham. W końcu chciałam się nawet z nią wybudować. Miałam wrażenie, że da jej to, wreszcie to upragnione ZADOWOLENIE.  Nie do wiary, ale zadowolenie u mojej mamy jest tylko chwilowe, bądź na zewnątrz:, kiedy chwaliła się przed znajomymi/koleżankami, że kupiliśmy duże mieszkanie, czy tym co osiągają wnuki,  chociaż tak naprawdę nigdy nie angażowała się emocjonalnie w nasze/ich sprawy, zaś zainteresowanie wnukami sprowadziła do minimum. Ludzie znają ją, jako uroczą, miłą, dowcipną, ludzką, pomocną i bardzo bystrą , inteligentną osobę... ja,  jako kontrolującą, samo umartwiającą się, despotkę i tyrana, który nie stronił od przemocy fizycznej. 

Brakuje mi matki, która jest ciepłym przyjacielem, wsparciem i drogowskazem a nie strofującym cerberem, który nieustannie ocenia i straszy, oczekuje i żąda. Brakuje mi tego, że nie tylko deklaruje pomoc, ale ją daje, tak normalnie, na co dzień, od serca a  nie po to, aby potem rościć sobie prawo do zadość uczynienia.
Toksyczna mama zatruwa skutecznie całe życie, słodkim jadem. Sama nie wiem czy tylko intuicyjnie czy z rozmysłem, planowo:). Ironia, aluzje, ale wszystko w eleganckiej oprawie, lub pod płaszczykiem, jak ostatnio, kiedy najpierw orzekła, że M to drugi po moim ojcu mężczyzna który ją ukrzywdził najbardziej na świecie (nie pytajcie o co chodzi, bo sama nie rozumiem?), i wylała w rozmowie ze mną żale na niego a potem powiedziała "ale nie myśl, że ja chcę mieszać w waszych stosunkach”. Jedną ręką mnie głaszcze, a drugą karze za to, że... no właśnie za co? Najczęściej za wyimaginowane  krzywdy, sytuacje w których nie okazaliśmy dostatecznego szacunku, nie takie spojrzenie, minę, ton głosu. Ani ze mnie narkoman, ani nie mam puszczalskiej młodości na koncie, skończyłam studia założyłam udaną rodzinę. Moja matka przekonana jest, że zawdzięczam to jej i jej metodom wychowawczym, między innymi regulaminowi kar cielesnych, który funkcjonował u nas w domu.

A teraz, kiedy stawiam granice widzę moją matkę jak obcą osobę, która potrafi tylko oczekiwać, żądać, i dyszeć nienawiścią, kiedy nie dostaje tego czego chce. Nie chce układać na nowo ze mną relacji opartych na prawdzie i wzajemnym poszanowaniu granic, potrzeb i możliwości. Ma żal za wypowiedzianą prawdę, która burzy wyimaginowany obraz idealnej, kochającej się rodziny. Obraz, z którego wymazała trzy lata przemocy fizycznej i usunęła szantaże, manipulacje mną, na którym nie widać, że jestem dla niej jak produkt jej życia, który jest po coś, a nie dzieckiem, które się kocha za to, że jest. Obraz, na którym nie widać jej zazdrości, złości, agresji, pretensji i żądań zadośćuczynienia za lata poświęcania się dla nas, wiecznego samo użalania się i samo umartwiania, oczekiwania, że teraz dziecko wypełni pustkę, która jest w niej. Na wszystkie sposoby próbowałam ją zrozumieć. Sama mam dzieci i wiem, jak wymagające jest macierzyństwo, ile człowiek daje z siebie, ale wiem też, że macierzyństwo to wybór a nie kara, i nie można oczekiwać za miłość do dziecka zadośćuczynienia z jego strony, tak jakby to było poświęcenie – miłość nie jest poświęcaniem się, nie można za nią oczekiwać rekompensaty.

Tłumaczyłam spokojnie i cierpliwie, że mimo wszystko ją kocham i zawsze będę wdzięczna za te dobre rzeczy, które mi dała, więc taki stan rzeczy nie ma sensu. Prosiłam, żeby nad sobą popracowała. Wiele znosiłam i wysłuchałam wielu oskarżeń, pretensji wypowiadanych z agresja i nienawiścią. Wiele wysiłku wkładając w to aby pozostać asertywną jak wtedy  gdy zarzuciła mi, że czekałam na jej śmierć i taki był mój plan od początku – żeby ją wykończyć... A niby, po co miałabym czekać? Wiem, ze impuls czasami każe jej wypluwać te słowa. Potem nigdy nie przeprasza, nie żałuje i nie wyciąga wniosków tylko udaje, że nic się nie stało, albo twierdzi, że ni takiego nie powiedziała


Nie ma żadnego wzajemnego poszanowania w relacjach z toksyczną matką. Reguły ustala ona i tylko można się ich nauczyć, lub przestać grać.  Nauczyć, że nie ważne, co i jak zrobię nigdy jej nie zadowolę. Nauczyć, że najważniejsza u p. Dulskiej fasada, a prawda … tę trzeba zakopać.  I dziwi mnie tylko ten  brak refleksji nad życiem.  Skupia się na tym, co wypada, a co nie, co ludzie powiedzą i czy odnoszę się do niej z należytym szacunkiem. A i pojęcie należytego szacunku czy godności jest u niej wybiórcze. To ona ustala zasady, według, których mierzy się czy ktoś zachowuje się z szacunkiem, czy godnością lub jak dorosły człowiek. Zasada głosi, że aby zachować szacunek dla jej osoby, godność, postępować jak dorosły należy postępować zgodnie z jej oczekiwania. W przeciwnym wypadku nie okazuję jej szacunku, depczę godność i jestem niedojrzała. Chciałaby kontrolować całe moje życie. Za młodu myślałam, że tak to po prostu z matkami bywa, że pewnej bariery się nie przeskoczy:). Z czasem, kiedy poznałam męża, urodziłam dzieci zrozumiałam, że w innych domach bywa inaczej, zwyczajnie, normalnie, ciepło i bez dąsów nie wiadomo, za co.


Przestałam grać w tę grę zwaną „pokochaj mnie mamo”. Mam rodzinę i musze ich chronić, i siebie też. Ustalam własne zasady i reguły, które stanowią: nie pozwolę ci się deptać, manipulować mną, oczekuję od ciebie mamo szacunku. Ale ona nie chce ich przyjąć do widomości, wciąż próbuje szarpać za smycz, która ja już puściłam. Zbladła we mnie nadzieja na jakiekolwiek poprawne stosunki, bo do tego trzeba dobrej woli z dwóch stron, a mama wciąż żąda, oczekuje i nie szanuje naszych granic. Pozostał smutek i rozżalenie, poczucie straty czegoś, czego tak naprawdę nigdy nie miałam i pozostało to tylko w sferze marzeń – kochającej, ciepłej mamy. Smutek minie, pogodzę się ze świadomością bycia emocjonalną sierotą i z brakiem ciepłej matki, z tym, że nigdy jej nie miałam.

Mama wiele mnie nauczyła i na pewno zawdzięczam jej zdobytą wiedzę, wychowanie i za to ją szanuję, ale pokazała mi też swoją agresję, złość i morze pretensji, brak szacunku dla mnie za to, że po prostu jestem.
Przeczytałam gdzieś, że trudno jest przeciąć pępowinę, ale recepta jest banalnie prosta: jeśli matka jej nie chce przeciąć to musi zrobić to dziecko, żeby nie utonąć :). Ja już nie tonę. 

piątek, 24 czerwca 2011

DZIEŃ OJCA!


Z okazji Dnia Ojca - Wszystkim Tatom, tym z początkującym stażem i tym poziomem eksperta , dużo słońca, radości wielkich jak Mount Everest, duuuużo sił, smutków maleńkich jak biedronka i marzeń wciąż żywych - składa Etatowa Mama ...














... bo fajnie być, bo fajnie być, bo fajnie być rodzicem!


wtorek, 21 czerwca 2011

Rajd Yekaterina rozstrzygniety!!!



Official Jeep Team wygrała!!!







Dziewczyny jesteście wielkie GRATULACJE!!!!!




Zobacz co dziewczyny mówią o swoich doświadczeniach  - Triumfatorki Rajdu Yekaterina

Etapy rozwoju dziecka - 3 lata i 7 lat




Parę miesięcy temu polecałam na tym blogu genialną książkę pt.: Rozwój psychiczny dziecka od 0 do 10 lat".
 Uważam, że tę książkę każdy rodzic powinien posiadać w swoim zbiorze. Dlaczego? Jak przebiega rozwój fizyczny dziecka, mniej więcej, każdy rodzic wie: wie kiedy dziecko powinno zacząć siadać, chodzić, mówić, kiedy spodziewać się można stałych zębów. Mało który rodzic, zdaje sobie  jednak sprawę jak rozwój fizyczny wpływa na prawidłowości w rozwoju psychicznym dziecka. Jesteśmy zabiegani, zmęczenia a tu nasze dziecko nagle z anioła przemienia się w "despotę -tyrana", który krzykami, atakami złości rozstawiać próbuje nas po kątach! Czesto mów się wtedy a to taki wiek 2,5 latka , ale rzadko zastanawiamy się dlaczego 2,5 latki tak mają. 

Dzieci zmieniają się szybciej niż pory roku za oknem, zanim człowiek do czegoś się przyzwyczai już następuje zmiana. Dlatego ja sama sięgam po tę książkę cyklicznie, co 6 m-cy mniej więcej. 
Zbliża się 17 lipca Księżniczka skończy 3 latka, sięgnęłam więc po książkę i uśmiałam się do rozpuku... Postanowiłam w kolejnych cyklach przedstawić zależności pomiędzy wiekiem dziecka a etapami rozwoju ... myślę, że bez większych problemów odnajdziecie tu swoje dzieciaczki ... i uśmiejecie się wówczas do rozpuku ;) 

Trzy lata

W wieku 3 lat większość dzieci na krótko się uspokaja. Typowy trzylatek używa słowa "tak" równie łatwo jak pół roku wcześniej używał słowa "nie". Dwuipółlatek uwielbiał upór i był nastawiony przede wszystkim na branie. Trzylatek natomiast robi zwrot o 180 stopni - kocha uległość, lubi nie tylko brać ale i dawać.  Lubi dzielić się zarówno przedmiotami jak i doświadczeniami, jest to wyraz otwartego i nastawionego na współpracę  stosunku do życia.
dziecko w tym wieku wydaje sie nam pogodzone z otaczającym go światem zapewne dlatego , iż osiągnęło stan równowagi wewnętrznej. W związku z tym nie potrzebuje już opoki rytuału (ścisłej powtarzalności), czuje się po prostu znacznie bezpieczniej, i ze sobą samym jak i z innymi. Trzy latek nie jest już tak nieustępliwy, sztywny, dominujący i żądający jak dwuipółlatek. Nie wszystko musi być zrobione zgodnie z jego wolą. Mało tego on teraz zrobi coś po Twojemu i jeszcze znajdzie w tym przyjemność.
Dla trzylatka stają się ważni ludzie: chętnie zawiera przyjaźnie, podzieli się zabawką, ustąpi - po to by pozostać z kolegą/koleżanką w dobrych stosunkach.

Zwiększa się też sprawność fizyczna, czynności które przedtem były rudne, zbijały z tropu i złościły teraz nie nastręczają większych trudności.

Zwiększa się też płynność i sprawność posługiwania się językiem. Rośnie ciekawość językowa u trzylatka. Jego słownik i sprawność językowa wzrosły niebywale, a co za tym idzie zdolność rozumienia innych, dzięki temu rośnie też atrakcyjność towarzyska trzylatka. Można mu wydawać polecenia ale i zabawiać językiem, trzylatek uwielbia zabawy słowne. Nowe słowa często działają na niego jak zaklęcia, zwracając jego zachowania w pożądanym przez nas kierunku. Słowa :"nowy", "inny", "duży", "niespodzianka", "tajemnica"  wskazują na coraz większą fascynację nowymi horyzontami. Żaś:  "pomóż', "mógłbyś", "zgadnij" motywują go do podejmowania pożądanych działań.

                                                                                    Siedem lat

Wiek siedmiu lat nie stanowi wyjątku od zasady, że każdy nowy wiek przynosi znaczące zmiany w zachowaniu . Typowy sześciolatek  jest zuchwały, agresywny, żądny przygód i bezzasadnie pewny siebie. Chwyta byka za rogi, można by rzec.
           W wieku siedmiu lat sprawy mają się zupełnie inaczej. Chociaż i w tym wieku występują momenty żywiołowości, pewności siebie  i wielkiego zadowolenia, to generalnie dziecko  jet w tym wieku o wiele bardziej skryte. Siedmiolatek jest spokojniejszy i w pewnym sensie łatwiejszy we współżyciu, ale raczej nie należy po nim oczekiwać radości. Siedmiolatek lubi narzekać. Raczej oddali się, mamrocząc coś pod nosem (skąd ja to znam!?) niż będzie dochodził swoich praw.  Dzieci w tym wieku są: markotne, zobojętniałe i kapryśne, żyją tak jakby we własnym,  nierealnym świecie.
          Stronią od ludzi, wolą być same. Chcą mieć własny pokój, w którym mogłyby się ukryć wraz ze swoimi rzeczami. Siedmiolatek lubi słuchać, patrzeć pozostając na uboczu. Jest zamiłowanym telewidzem, radiosłuchaczem i czytelnikiem. Buduje poczucie własnej tożsamości patrząc, obserwując i kontemplując.
         Zupełnie odmiennie "zachowują się" ręce siedmiolatka. Są w ciągłym ruchu, dotykają, badają. Intelekt siedmiolatka  jest w fazie dynamicznego rozwoju, dziecko preferuje wyraźny zdecydowany rysunek ołówka nad rozmazaną kreskę kredki, z dużą subtelnością dokonuje rozróżnienia w tym co widzi, robi, doświadcza.
        "Oderwanie" od rzeczywistości i przebywanie z samym sobą skutkuje roztrzepaniem.  Dziecko często ociąga sie z reakcją, nie słyszy poleceń, zapomina co mu się przed chwilą powiedziało (oj... szybko zapomina). Zbacza z kursu. Wynika to nie z czupurności ale z częstego przebywania we własnym świecie. Lepiej więc uprzedzać dziecko z góry, przypominać mu i sprawdzać, czy wszystko przebiega jak należy.
         Nie zapominajmy przy tym, ze siedmiolatki są bardzo wymagające wobec siebie. Rozumie zadanie ale nie zawsze potrafi sobie z nim poradzić, idzie za daleko i raptem staje  nie mając już sił. Wywołuje to wówczas frustrację i gniew dziecka na samego siebie a czasami na rodziców. Trzeba mu pomóc w wyznaczeniu punktu,w którym należy się zatrzymać. Często siedmiolatek ma lepsze i gorsze dni, dni takie kiedy jego umysł wspina się na wyżyny i takie kiedy wszystko zapomina. Marzyłoby się aby mądry nauczyciel w zależności od tych dni dostosowywał materiał,ale w rzeczywistości to matka/ ojciec powinni rozważyć, czy w dniu gorszego samopoczucia dziecko nie powinno zostać w domu.
        Siedem lat to wiek, w który życie dziecka nabiera często ciemnych barw. Uważają, ze nikt ich nie lubi, że wszyscy są przeciw nim. Inne dzieci oszukują, nauczyciel się czepia, nawet rodzice są do bani. Niektóre dzieci nabierają przekonania, że zostały adoptowane, lub że rodzice żałują że mają takie dziecko - to typowe objawy syndromu siedmiolatka "nikt mnie nie kocha".  Jeśli rodzina jest dla nich "niedobra" potrafią grozić ucieczką, (Pierwszy mówi, że się zabije, lub że lepiej by było gdyby nie żył ;/) - tylko po to aby uniknąć "prześladowań", którym , według ich opinii, są poddawane. 
        Chociaż dzieci w tym wieku są mniej szczęśliwe i zadowolone niż chcieli by rodzice, to jednak w miarę upływu czasu maleje liczba kiepskich dni czy apatii i zmęczenia, dziecko osiąga wiek 8 lat i staje się zdolne do wszystkiego.
     Rodzice siedmiolatka muszą być uważni i ostrożni: z jednej strony umieć z uwagą i serdecznością wysłuchać rozlicznych skarg , a z drugiej nie brać ich zbyt poważnie (chyba, że są oznaką choroby np. ból głowy, brzucha). 

I byle dotrwać do 8 lat!


Żródło: Opracowane na podtswie F.l. Ilg, L.B. Ames, S.M. Baker " Rozwój psychiczny dziecka od 0 do 10 lat" s.38-39 i s.48-49.
Posted by Picasa

Impreza firmowa, Davy Jones i kolorowe drinki - czyli czego boi się matka po 3 latach urlopu wychowawczego?

W ostatni piątek zaliczyliśmy z moim M wydarzenie roku, a w zasadzie 3 -lecia ! Imprezkę, w klubie do 2 rano ... Ktoś powie też mi wydarzenie.... Ano nie lada wydarzenie  , zwłaszcza jak przez ostatnie 3 lata największym wydarzeniem było wyjście do kina raz na ruski miesiąc, lub grill ze znajomymi (nie za długo bo rano trza do dzieci wstać), a bywały i takie okresy kiedy największym przebojem sezonu były gorączka i hafty o 2 nad ranem ;-/ .

Tak więc wziąwszy pod uwagę natężenie z jakim udzielam się towarzysko przez ostatnich, jakichś (pominę milczeniem ile)-lat, można by mnie raczej sklasyfikować jako podgatunek starego grzyba niż homo sapiens sapiens lat 34.

No i jak na podgatunek starego grzyba,który przez ostanie x lat szczęśliwie sobie wegetował w doskonale sobie znanym biotopie czterech ścian domowego zacisza, na wieść M, że w piątek idziemy na imprezę zareagowałam po grzybiemu : "Czyś ty oczadział?!Nigdzie nie idę , idź sam, ja nie mam co na siebie włożyć" 

Na to M uprzejmie: "Pogięło Cię kochanie?!". 

Zamyśliłam się głęboko, a że dumanie nad sobą świetnie opanowałam w ciągu ostatnich 10 m-cy, więc dość szybko doszłam do wniosku : no pogięło mnie.
Wrzuciłam autoanalizę psychologiczną (moja kochana mama powiedział mi ostatnio pseudo psychologiczną - niech i tak będzie ;-), i  zdiagnozowałam co następuje: zdziczenie postępujące, samo umartwianie i kiszenie we własnym sosie. Ble! Trochę tak jak na statku kapitana Davy Jonesa (w Piraci z Karaibów - Skrzynia umarlaka), nawet nie wiesz kiedy obrastasz stagnacją i rezygnacją, tracisz wewnętrzną energię, nic dziwnego że Sparrow wolał koniec świata niż taki los.

Nie ciekawa ta diagnoza mi wyszła, zwłaszcza, że ostatnio zawzięłam się i postanowiłam robić sobie dobrze, uszczęśliwiać się i dbać o swoje dobre samopoczucie - nawet na siłę. Więc pomimo moich wciąż istniejących oporów (jak wiadomo diagnoza nie oznacza wyleczenia:), zapodałam sobie kopa pionizującego, postanowiłam nie dać się Davy Jonesowi i powiedziałam patrząc sobie w lustrze, prosto w oczy, "Zofio pójdziesz na tę imprezę i będziesz się dobrze bawić". 

 No i poszliśmy... i bawiliśmy się... i piłam kolorowe drinki... dużo... i gadałam... duuużo (ale to nic nowego ;)... i wróciliśmy o 2 w nocy.... i rano miałam kaca (dużego!).  Tak wszystko zgodnie z założeniami...

No a jak już puknęłam ten pierwszy klocek domina to teraz trzeba iść za ciosem ... żeby nie ukisić się w tym własnym biotopie, na nowo być sobą.






"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)

środa, 1 czerwca 2011

Zakichane lato!


           Przyszła wiosna, ciepełko ( a w tym tygodniu wręcz piekarnik) , słoneczko i ..... katar sienny u Pierwszego. Od marca zdążyliśmy powalczyć z alergicznym zapaleniem spojówek, które zaatakowało nas w tym roku wyjątkowo szybko bo na samym początku sezony pyleń, i wciąż, nieprzerwanie walczymy z katarem siennym. Tona tabletek, sprayów do nosa, chusteczek, dieta wykluczająca reakcje krzyżowe... i co .... i guzik z pętelką , nic nie jest lepiej! Ehhhhh...

 Uwielbiam słońce i ciepło ale ostatnimi czasy lato zaczyna mi się kojarzyć z jednym... wiecznym katarem i zatkanym nosem u Pierwszego a teraz jeszcze kaszlem ... zaczynam się zastanawiać czy uda nam się uniknąć astmy oskrzelowej w niedalekiej przyszłości. A jeszcze 3 lata temu nie dopuszczałam do siebie myśli, że kiedyś będę rozważać taką ewentualność... No tak, ale nie myślałam także i o tym, że Pierwszy zamiast pozbywać się alergii będzie ją konwertował na inny format : z pokarmowego na wziewny :(. 

I kiedy tak siedziałam, i od rana kontemplowałam: słoneczko, wietrzną pogodę - dumając nad tym czy Pierwszego zatka  katar przed południem czy po południu (wszak dzisiejsza pogoda to raj dla  pyłków , mniejszy dla nosów alergików) znalazłam w sieci ciekawy artykuł Doroty Abramowicz "Dzieciom z Pomorza (...) nie służy nadmorski klimat"... Zapraszam do lektury!




"Dorośli nigdy nie rozumieją niczego sami i dzieci są zmęczone wiecznym udzielaniem im wyjaśnień." (Antoine de Saint-Exupéry — Mały Książę)